Piotr Lorenc: - Został Ksiądz wywieziony na Sybir jako małe dziecko…
Ks. Dionizy Chmieliński: - Był rok 1940. Dla Polski rok klęski narodowej i bezbrzeżnej rozpaczy. Byłem wówczas małym, dziesięcioletnim chłopcem, na miarę swego rozumienia sytuacji miałem poczucie krzywdy i z rodziną przeżywałem tragedię całej Polski. Minęło prawie siedemdziesiąt lat, a ja wciąż nie mogę pozbyć się obrazu tamtych dni. Od czasu, gdy nauczyłem się czytać, a więc od szóstego roku życia, moim głównym zainteresowaniem była geografia. Z dziecięcą ciekawością oglądałem nieznane kontynenty i kraje, a wyobraźnią zapełniałem je przygodami z zasłyszanych bajek i oglądanych obrazków. Nie spodziewałem się jednak, że tak szybko będę oglądał własnymi oczami wszystkie te kontynenty i dziwne kraje, na dodatek w atmosferze niezwykłych wrażeń. A ich początek miałem zawdzięczać „Batiuszce Stalinowi”.
- Jak wyglądała wywózka?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Armia Radziecka wkroczyła do Bereznego na Wołyniu, gdzie mieszkała moja rodzina. 17 września 1939 r. entuzjastycznie witana zarówno przez Żydów, jak i Ukraińców. W następnym roku - 10 lutego i 13 kwietnia - Sowieci wywieźli większość Polaków z miasta i okolicznych kolonii. Po zajęciu tych terenów przez Niemców w czerwcu 1941 r., nastąpiła eksterminacja Żydów i pogrom reszty Polaków przez ukraińskie bandy UPA. Prawdopodobnie moja rodzina zawdzięcza swoje przetrwanie „miłosiernemu gestowi Stalina”, który uznał moją matkę i czworo małoletnich dzieci za wrogów radzieckiej władzy. Z czasu wywózki pamiętam na stacji wagony towarowe, zwane „krowiakami”. W wagonach były cztery prycze - po dwie pary po bokach - na jednej z nich mama umieściła nas. Poczułem się zadowolony, miałem bowiem swój własny „kąt”. Był to zresztą prawdziwy kąt, jako że siadłem w rogu wagonu. Mimo możliwości oddalenia się od pociągu i ucieczki, nikt z nich nie skorzystał. Więcej, te osoby, które pod eskortą żołnierzy udawały się po chleb do miasta, przyprowadzały tych, którzy nocując u krewnych czy też zaprzyjaźnionych ludzi, dowiedzieli się, że ich rodziny są w transporcie. W końcu „bojcy”, czyli żołnierze kazali wszystkim zająć miejsca w wagonach, drzwi zaryglowano i pociąg ruszył, wioząc nas w nieznane...
- Zostaliście wywiezieni do Lipówki w Kazachstanie…
-...na stacji już stały wozy drabiniaste, a przy nich chłopi-woźnice, którzy zabierali w pewnym porządku rodziny polskie. Porządek ten wyglądał następująco: chłopi po ilości bagażu oceniali zasobność wygnańców i takich, z widoczną ochotą, zabierali. Nasz bagaż, biorąc pod uwagę ilość dzieci, nie wzbudzał entuzjazmu wśród woźniców. Dopiero, gdy zostaliśmy sami, podjechał do nas furman, przedstawił się jako Jastrzębski i zaprosił nas do swego domu, udzielając gościny. Po usadowieniu się na wozie, zaopatrzonym w płozy (tu bowiem na Sybirze trwała zima i śnieg zalegał jak okiem sięgnąć) woźnica p. Jastrzębski machnął batem i konie poniosły nas do kołchozu Lipówka. Dom, do którego nas wprowadził p. Jastrzębski, to była jedna izba spełniająca rolę kuchni, salonu i sypialni zarazem. Izba ta była częścią zabudowań gospodarskich, czyli chlewu, kurnika i spichrza.
- Jak wyglądało Wasze życie na Syberii?
Reklama
- Pierwsze tygodnie i miesiące dla dziecka, jakim byłem, mijały na poznawaniu nowego środowiska. W Lipówce, czyli „naszym kołchozie” wszystko było w pewnym sensie nowe i wzbudzało zwyczajną ludzką ciekawość, np. step, który z wiosną ożył, pokrył się trawą i stepowymi kwiatami. Dzieci państwa Jastrzębskich chodziły do szkoły, tak więc wraz z siostrami wypuszczałem się na step, oczywiście, na tyle daleko, by mieć widok na nasz dom. Tak więc wycieczki ograniczały się do najbliższej okolicy. Mama pokazała nam jak wygląda lebioda i kazała zbierać łodygi z liśćmi tej rośliny. Później gotowała je z kaszą jaglaną na serwatce i to był nasz cały obiad.
- Specyfiką Sybiru jest buran, co to takiego?
Reklama
- To słowo w polskich uszach brzmi obco, ale dla Sybiraka wieje grozą i strachem. Powiedziałem „wieje”, bowiem buran to wiatr stepowy, który w zimie pojawia się znienacka i niesie tumany śniegu. Przeraźliwie wyje, a w wyobraźni człowieka wywołuje obrazy watahy wilków poszukujących żeru. Pewnej styczniowej nocy przeżyłem buran, a jego wspomnienie pozostało żywe do dziś. Nasza gospodyni wstała o godzinie czwartej, kiedy jeszcze spaliśmy, i udała się do kołchozu. Przed godziną siódmą do domu przyszedł p. Jastrzębski i zdziwił się niepomiernie, nie zastając swej żony w domu. W kołchozie jej też nie spotkał. A na dworze szalał buran. Nie dotarła do pracy, gdyż w zawiei śnieżnej zabłądziła i obecnie jest gdzieś na stepie. P. Józef wziął dubeltówkę i zapowiedział, że idzie na poszukiwanie żony. Tymczasem dzieci pobudziły się i na wieść o zaginięciu mamy, a naszej gospodyni, podniósł się ogólny płacz. Nasza mama zaczęła nas uspokajać i wezwała nas do modlitwy. Ja i Bolek zeszliśmy z pieca i wszyscy razem uklękliśmy przed obrazem Matki Bożej, który na tę okazję mama wyjęła ze skrzyni, bowiem w Związku Radzieckim nie wolno było w domach wieszać świętych obrazów. Mama rozpoczęła Litanię Loretańską, a my za każdym wezwaniem wśród westchnień i płaczu małego Józia, odpowiadaliśmy: „Módl się za nami!”. Modlitwa wyciszyła nas i mama zakrzątnęła się wokół śniadania. W tym czasie burza śniegowa na dworze uspokoiła się. Zbliżało się południe, gdy w piecu zadudnił głos: „Hej ludy! A otwórzcie drzwi!”. Bolek rzucił się do drzwi, otworzył je do środka i łopatą zaczął odrzucać śnieg. Po chwili ukazała się postać p. Jastrzębskiej, wyglądająca jak ulepiony bałwanek, bo cała była oszroniona płatkami zmrożonego śniegu. Tylko oczy wyrażały bezgraniczną radość i szczęście z ocalenia oraz widoku uszczęśliwionych dzieci. P. Jastrzębska nie zdążyła zdjąć kożucha i walonków, gdy drzwi skrzypnęły i stanął w nich p. Jastrzębski. Kochający mąż miał swą cudownie odzyskaną żonę w ramionach. Po chwilach radości p. Jastrzębska opowiedziała swą przygodę. Około godziny piątej wyszła z domu, w momencie narastającej burzy śnieżnej. Skierowała się w stronę kołchozu, gdy wiatr rozszalał się na dobre. Po przejściu kilkudziesięciu kroków nasza gospodyni znalazła się, jakby w oku śnieżnego cyklonu i spostrzegła, że straciła orientację, w którym kierunku znajduje się kołchoz. Nie mogła zostać w miejscu, bowiem groziło to zamarznięciem. Szła więc przed siebie modląc się, by dotarła bądź do kołchozu, bądź do domu. W pewnej chwili spoza wirujących płatków śniegu wyłoniła się szopa. W czasie letnich prac związanych z koszeniem traw, służyła ona do składowania siana oraz dla schronienia się przed letnimi upałami. Był to prawdziwy cud, że trafiła do niej w czasie buranu, bowiem szopa stanowiła - w promieniu wielu kilometrów - ostatni ślad ludzkiego życia. P. Jastrzębska wśliznęła się do środka i przysiadła na ławie. Zdawała sobie sprawę, że jej sytuacja jest tragiczna, ocalenie było dalej niż bliżej. Burza śniegowa nie ustępowała, przeciwnie, co chwila wiatr z siłą huraganu targał szopą i p. Jastrzębskiej wydawało się, że lada chwila straci swe zbawienne schronienie. Dopiero około południa siła wiatru zaczęła słabnąć i słońce zaczęło przeświecać przez kłęby niesionego śniegu. P. Jastrzębska wyszła z szopy i po dwudziestu minutach trafiła na komin swego domu. Czuła się bezpiecznie, była szczęśliwa. My też.
- Kolejną specyfiką tamtych terenów jest step…
- My znamy stepy sienkiewiczowskie, a także Stepy Akermańskie Mickiewicza, ale step w Kazachstanie nie ma sobie równego. Znam bardzo dobrze afrykańskie stepy, ale i te mają swój koloryt całkiem odmienny od kazachstańskiego.
- Jaki więc jest ten kazachstański step?
- Jego odmienność to brak horyzontalnego zamknięcia. Spośród znanych geografom równin, step z pewnością należy do najwyższej arystokracji. Pustynia to równina, ale za to pełna ograniczeń, którymi są wydmy zamykające horyzont. Bardziej do stepu można przyrównać ocean. Ale i tu wzburzone fale mogą skutecznie przysłonić horyzont. Step w Kazachstanie to bezbrzeżna równina trawiasta, bez początku i bez końca. Człowiek porzucony na stepie czuje całkowitą nicość i bezradność. W lecie mami go fatamorgana, a w zimie zjawisko pogodowe zwane przez tubylców buranem. Człowiek, który znajdzie się w oku buranu nie ma szans na ucieczkę.
- W końcu udało wam się wyjechać z Sybiru …
Reklama
- W drugiej połowie sierpnia 1942 r. pod nasz dom w Lipówce zajechała ciężarówka pełna ludzi. Z samochodu wyskoczyła p. Kaczorowska, przyjaciółka mamy z Kostopola i powiedziała, żebyśmy się pakowali, gdyż jedziemy na południe do tworzącego się polskiego wojska. Na stację przybywali Sybiracy z okolicznych kołchozów. Były łzy i radość. Spotykały się rodziny, które nie wiedziały, że znajdują się na wygnaniu. Pojawiał się smutek, kiedy dowiadywano się o śmierci kogoś bliskiego. Trzeciego dnia na stacji pojawił się pociąg towarowy i zaczął się załadunek ludzi. Ruszyliśmy w drogę. Pamiętam, że na stacji w Akmolińsku nasz kierownik pociągu poszedł załatwiać jakieś sprawy. Trwało to dosyć długo, nasz transport prawdopodobnie tamował ruch, więc przybył enkawudzista, który stwierdził, że jesteśmy „bieżeńcami”, czyli wrogami ludu i rozkazał nasz pociąg odstawić w „zakluczonoje miejsce”. Polacy zadrżeli, gdy pociąg znalazł się w strefie zastrzeżonej, o czym świadczyły wieżyczki strażnicze i uzbrojeni strażnicy. Już widzieliśmy siebie na Sybirze, a może nawet na Morzu Białym! Po paru godzinach strachu, sytuacja wyjaśniła się i pociąg opuścił zakazaną strefę. Nasz transport, dzięki staraniom niektórych podróżnych i przekupionego przez nich kierownika pociągu, został skierowany do miasta Kartały. Była to błogosławiona decyzja, bowiem po miesiącu odnalazł nas kapitan i zapowiedział, że z rozkazu gen. Andersa przejmuje nad nami opiekę i wnet zabierze nas bliżej polskiego wojska. Po opuszczeniu Lipówki moje życie nabrało biegu. I tak, w sierpniu 1941 r. mieszkałem w Lipówce. We wrześniu byłem w Kartałach, gdzie polscy zesłańcy byli zatrudnieni przy budowie torów kolejowych. A w listopadzie znalazłem się gdzieś w pobliżu Taszkientu na Uzbekistanie. W ciągu tych paru miesięcy przebyłem pociągiem kilka dobrych tysięcy kilometrów!
- Trafił Ksiądz do Szkoły Orląt gen. Andersa we Wrewsku …
Reklama
- W pierwszych dniach stycznia 1942 r. w uzbeckim kołchozie zjawił się polski kapitan. Nasza mama powiedziała mu wówczas, że ojciec był żołnierzem, ale został aresztowany przez Rosjan, a nas wywieziono do Kazachstanu. Kapitan wyjaśnił jej, że wobec tego jako rodzina wojskowa podlegamy opiece tworzonej armii polskiej. Zaproponował, że najstarszą siostrę Irkę i mnie zabierze ze sobą do wojska. W uzbeckim miasteczku Guzar mieścił się Ośrodek Zapasowy 7. dywizji w Kermine. Władze sowieckie przekazały tworzącej się armii polskiej, zwanej później armią Andersa parę budynków publicznych, w tym meczet. Służył on jako hotel dla polskich tułaczy, przybywających do Guzar. W Guzarach byłem kilkanaście godzin, na tyle długo, żeby zebrała się wystarczająca grupa na transport do Wreskoje. Tu znalazłem się wraz z innymi chłopcami w kompanii noszącej nazwę Szkoła Orląt. Z pierwszych dni pamiętam niewiele. Spałem na stole, oczywiście, bez pościeli, za poduszkę służyła mi pięść dłoni. Z wyposażenia żołnierskiego miałem menażkę i łyżkę. Ciągle jedliśmy makaron na mleku i przeżuwaliśmy żołnierskie, amerykańskie suchary, twarde jak kamień. Było to ich zaletą, bo taki suchar zaspokajał głód przez wiele godzin. I pamiętam jeszcze jedną rzecz, poranną pobudkę. Nasz sierżant budził chłopców o szóstej rano, w styczniu to była jeszcze noc, i pędził nas do pobliskiej rzeczki, gdzie zmywałem nocny sen. Stamtąd biegiem wracaliśmy na plac apelowy na gimnastykę. W 1942 r. Kompanię Szkoły Orląt nawiedził biskup polowy wojska polskiego Józef Gawlina. Podczas uroczystej Mszy św. udzielił nam sakramentu bierzmowania. Na drugi dzień Kompania Orląt została załadowana do pociągu towarowego na stacji Wreskoje, przystosowanego do przewozu ludzi. Przez Pustynię zwaną Kara-Kum pociąg mknął do Krasnowodska, portu nad Morzem Kaspijskim. Po tygodniu najstraszniejszej podróży pociąg dotarł do Krasnowodzka. Zatrzymał się - chciałoby się powiedzieć w szczerym polu - ale w rzeczywistości wysiedliśmy na pustyni. Z czasem pojawiła się wieść, że w porcie pojawił się płk Berling w towarzystwie radzieckich oficerów i w rozmowie z naszym porucznikiem przekonywał go, by pozostał z nami w Rosji. Ponoć Berling w rozmowie ze Stalinem otrzymał rozkaz tworzenia armii polskiej na terenie Rosji. Nasz dowódca odpowiedział mu, że jego obowiązują tylko rozkazy gen. Andersa i on żąda od władz radzieckich, by chłopców ze Szkoły Orląt przewieźć do Persji.
- Wszystkie te przeżycia miały wpływ na podjęcie decyzji o zostaniu kapłanem. Jak dojrzewało u Księdza powołanie?
- Od dziecka byłem ministrantem, nie zrezygnowałem z tego nawet w czasie II wojny światowej, podczas pobytu w Afryce. Obracałem się, można powiedzieć, w pobliżu Kościoła. Początkowo chciałem zostać misjonarzem. Nawet znalazłem w „Posłańcu Serca Jezusowego” informację o księżach marianach. Napisałem do nich list z pytaniem co zrobić, by zostać przyjętym do zgromadzenia. Ale otrzymana odpowiedź nie zadowalała mnie. Niemniej jednak myśl o zostaniu kapłanem nie odstępowała. Kolejną okazją było spotkanie ówczesnego delegata biskupa polowego Gawliny, ks. Władysława Słapy, który pochodził z archidiecezji krakowskiej. Po wyjawieniu przeze mnie swoich intencji obiecał, że zapyta o możliwość przyjęcia do seminarium kard. Adama Sapiehy, metropolity krakowskiego. Trzeba dodać, że wówczas przebywałem w Afryce. Podczas kolejnej wizyty ks. Słapa przekazał mi wiadomość, że moja prośba została rozpatrzona pozytywnie. Był rok 1948. Pożegnałem się z mamą, która pojechała do Argentyny i wróciłem do Polski. Powrót trwał miesiąc. Najpierw statkiem z Mombasy dotarłem do Genui, a stamtąd do Polski. Przeszedłem przez punkt repatriacyjny w Czechowicach-Dziedzicach i dostałem się w końcu do Krakowa. Rektor seminarium przyjął mnie bardzo serdecznie, ale okazało się, że muszę uzupełnić wykształcenie. Dlatego na dwa lata trafiłem do niższego seminarium. W 1950 r. rozpocząłem studia kapłańskie, zakończone w 1955 r. przyjęciem święceń w katedrze na Wawelu. Teraz przypominam sobie jeszcze taki szczegół... W Rosji, gdy byłem w armii gen. Andersa chorowałem na tyfus plamisty. Przez miesiąc byłem nieprzytomny. Ocknąłem się w Rezurekcję. Mając wówczas 12 lat pomyślałem, że zostanę księdzem. Ale wtedy ta myśl była tylko życzeniem, które po latach okazało się faktem.