Podczas pobytu w szpitalu odwiedził mnie kolega z Duszpasterstwa Akademickiego, człowiek zaangażowany w jednej ze wspólnot ewangelizacyjnych. Staliśmy na tarasie przy wejściu do kliniki, roztrząsając zawiłości ludzkiej natury. Wśród mijających nas osób dostrzegłem znajomą twarz współtowarzysza licealnej "niedoli". Ubrany niechlujnie, szedł troszkę niepewnym krokiem. Spojrzenie miał wyraźnie zmącone nadmiarem spożytych napojów wyskokowych. Wymieniliśmy przelotne pozdrowienie i uścisk dłoni.
- Kolega z liceum. Bardzo porządny człowiek - wyjaśniłem nieco zdezorientowanemu współrozmówcy. - Niestety, od kilku lat pije.
- A ma rodzinę? - zapytał mój interlokutor.
- Z tego, co wiem, nie.
- To dobrze. Przynajmniej nie unieszczęśliwi innych.
Zamilkłem, zaskoczony jego - mówiąc delikatnie - dość uproszczonym spojrzeniem na świat. No bo gdyby ów mój kompan ze szkolnej ławy, którego, jak wspomniałem, znam jako człowieka zacnego i porządnego, miał jednak rodzinę, to - być może - nie zajrzałby do butelki? Może zabrakło mu kogoś pokładającego w nim zaufanie, nadzieję. Rodzina, dom, dzieci, codzienne problemy najczęściej pomagają człowiekowi dojrzewać, uczą odpowiedzialności, jeśli ktoś nie dorósł do niej wcześniej. A może i teraz brak mu kogoś, kto życiową mądrością i ciepłem dłoni wydźwignąłby go z samoupodlenia, kto odkryłby w nim głębię człowieczeństwa, tchnienie Bożej Miłości?
Niekiedy - na czym również siebie łapię - w niewzruszoności naszych przekonań zbyt łatwo spisujemy ludzi na straty, nie próbując zrozumieć i odnaleźć być może ostatniej, bardzo wątłej nitki łączącej ich jeszcze z akceptowalnym przez nas światem wartości.
Pomóż w rozwoju naszego portalu