Najbliższe dwa lata będą bardzo gorące w polskiej polityce. Właśnie odbyły się wybory do Parlamentu Europejskiego, traktowane przez partie polityczne jako prawdziwy test swojej popularności. Budziły wiele emocji nie tylko wśród wyborców, ale także samych polityków, dla których również świetnie płatne strasbursko-brukselskie posady są bardzo atrakcyjne. W ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy będziemy też wybierać radnych, członków parlamentu oraz prezydenta, więc odbędzie się długa runda wyborcza, kształtująca mapę polityczną Polski na kilka lat. Zapewne z tego faktu wynika nerwowość różnych politycznych gremiów, szykujących się do długiego maratonu wyborczego. Te emocje udzielają się również potencjalnym wyborcom, gdyż od dawna wiadomo, że lepsze rezultaty wyborcze uzyskuje się, grając właśnie bardziej na emocjach, niż licząc na orientację obywateli w sprawach bieżącej polityki, zarówno tej krajowej, jak i zagranicznej. Nie wspominając o tym, że dla wielu polityków, szczególnie tych, którzy przed wyborami trzymali ster władzy, orientacja obywateli w polityce mogłaby się okazać wielce niewygodna, podobnie jak i pytania, jakie mogliby oni zadać w kampanii wyborczej. Mogliby np. spytać: dlaczego politycy wydłużają dziś obywatelom wiek przedemerytalny, skoro kilka lat temu setki tysięcy pięćdziesięciolatków posyłali na emeryturę?
„Rozpolitykowany” Kościół
Reklama
Gdy mówimy o emocjach, na których już od czasów starożytnych różnej maści politycy grają z tak dobrym skutkiem („Ceterum censeo Carthaginem delendam esse” Poza tym uważam, że Kartaginę należy zniszczyć mawiał przy każdej okazji Katon Starszy, domagając się zniszczenia słabej i niestanowiącej żadnego niebezpieczeństwa dla Rzymu Kartaginy), to jednym z najczęściej przewijających się w mediach lejtmotywów jest zaangażowanie w politykę, zwłaszcza bieżącą, Kościoła. I chodzi tu, oczywiście, o Kościół katolicki. Politycy wszelkiej maści w różnych czasach i okolicznościach piętnują owo „wtrącanie się” duchowieństwa w sferę polityki, uważając swoje poglądy za tak oczywiste i tak ewidentnie zgodne ze zdrowym rozsądkiem, że w wielu przypadkach aż niewymagające uzasadnienia. Ich krytyczne uwagi w istocie rzeczy adresowane są do współobywateli, gdyż duchowni mają takie same prawa obywatelskie, jak wszyscy inni. A jednocześnie krytyka ta, czasami w bardziej zawoalowanej formie, dotyczy tak naprawdę nie tylko duchownych, lecz także o dziwo licznych rzesz wiernych, którzy mają oddzielić sferę wiary od codziennej praktyki, nie kierując się nią w życiu. Bo wiadomo, że Dekalog przykazania: „nie kradnij”, „nie zabijaj”, „nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu” „nie dotyczy życia”, tylko teoretycznych, abstrakcyjnych rozważań nieprawdaż?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Tak więc domorośli „teolodzy” już dawno temu otrąbili oddzielenie sfery sacrum od codziennego życia wiernych nie mówiąc o lansowaniu innego postulatu: o zepchnięciu religii z życia publicznego do sfery prywatnej traktując sprawy wiary, etyki i systemu wartości, jakim mamy się kierować także w życiu społecznym, jako sprawę całkowicie indywidualną, która nie powinna być manifestowana publicznie. Na absurdalność takich poglądów wskazywało wielu religioznawców, filozofów, teologów: cechą immanentną każdej religii jest nie tylko życie zgodnie z jej zasadami, lecz właśnie manifestowanie wiary na zewnątrz, co widzimy już od zarania dziejów cywilizacji ludzkiej od Sumerów aż po czasy współczesne.
Nowy „apostolat polityczny”
Reklama
Bliższe przyjrzenie się problemowi wzajemnych relacji między wiarą a polityką prowadzi jednak do zaskakujących, bo odmiennych od usilnie lansowanych wniosków. Oto w dzisiejszych czasach media w zasadzie codziennie zalewają nas przykładami przemieszania tych dwóch sfer, ale nie wynika to bynajmniej z chęci ustawicznego cenzurowania przez katolików świata polityki. Rzecz wygląda wprost przeciwnie: to świat polityki przy każdej okazji i przy jej braku zajmuje się sprawami światopoglądu i wiary współobywateli, szczególnie w okresach wyborczych. W związku z tym całe tabuny „apostołów” walczą jak, nie przymierzając, lwy („Lew jest we mnie i trwogi nie czuję” mawiał klasyk, czyli pan Zagłoba), a to o lekcje religii w szkołach, a to o „wychowanie seksualne”, a to o aborcję, a to o eutanazję, a to o kryteria etyczne, jakimi mają się kierować obywatele. Jednym słowem chcą decydować za ludzi, jak mają się rodzić, żyć, umierać, wychowywać swoje dzieci. (Bo „państwo” woli partycypować w utrzymaniu setek tysięcy „swoich” urzędników niż młodego pokolenia obywateli, wtrącając się, gdzie może w wychowanie tychże).
Szukając przyczyn tego zjawiska, nasilającego się od kilkudziesięciu lat, a dawniej obecnego tylko w reżimach totalitarnych, musimy zdać sobie sprawę ze zmian, jakie następują we współczesnym świecie. A są to procesy globalizacji, obejmujące coraz więcej sfer życia. Światem gospodarki rządzą wielkie międzynarodowe koncerny, dysponujące gigantycznym kapitałem. W ślad za gospodarką rządzą one polityką międzynarodową (wystarczy spojrzeć, gdzie i dlaczego zwalczane są jedne „krwawe reżimy”, a inne wspomagane). Ten stan rzeczy powoduje, że tak naprawdę pole manewru w tworzeniu programów różnych partii politycznych bardzo się zawęża. Jeszcze trzydzieści, czterdzieści lat temu każde państwo tzw. Zachodu miało różne drogi wyboru w prowadzeniu polityki wewnętrznej i zagranicznej. Obecnie obszary te zostały bardzo ograniczone i partie czy to „prawicowe”, czy „lewicowe” mają podobne pole manewru. A przecież idąc do wyborów po władzę i rywalizując pomiędzy sobą, muszą się czymś różnić, aby wyborcy dokonywali wyborów!
Reklama
To właśnie politycy różnej maści już dość dawno temu znaleźli bardzo wygodną i wyrazistą płaszczyznę konfrontacji to płaszczyzna światopoglądowa. Bardzo efektywna i łatwa w użyciu, bo bazująca na emocjach wyborców. Poza tym ma ona dodatkowy walor. Politycy i ich partie, chcąc zyskać poparcie społeczne, mogliby odwołać się do kwestii najbardziej oczywistych: wykazać, że ich rządy poprawiły warunki na rynku pracy czy płace obywateli. Że emerytury zapewniają przynajmniej minimum egzystencji. Że wtedy, gdy rządzili, skróciły się kolejki do lekarzy, do żłobków, że każdego stać na podręczniki szkolne (albo są one za darmo). Ale to, niestety, wymaga od polityków kwalifikacji. Natomiast kreowanie się na bohaterskiego obrońcę „jasnogrodu” przed „talibanem”, „państwem wyznaniowym” i „fundamentalistami katolickimi” kwalifikacji żadnych nie wymaga. Wymaga jedynie znalezienia wyborców z podobnymi kwalifikacjami intelektualnymi, którzy w obliczu tak straszliwego zagrożenia przez szarżujący „ciemnogród” nie będą pytać o jakieś przyziemne sprawy, jak edukacja, praca, płaca, emerytury czy służba zdrowia, lecz z oddaniem wspierać będą jedynie słuszną walkę „postempaków” o lepsze jutro ludzkości.
Lewaccy hunwejbini w natarciu
Reklama
Obserwując tę lewacką ofensywę „postempaków” walczących z „ciemnogrodem”, trudno oprzeć się wrażeniu, że tę lekcję, w innym, zewnętrznym wymiarze, już kiedyś przerabialiśmy. Było to zaraz po wojnie, gdy wraz z Armią Czerwoną, oddziałami NKWD i Smiersza pojawiła się nowa władza. Na polskiej ziemi, która usiłowała wrócić do równowagi po straszliwych przeżyciach wojennych, owi „szermierze postępu” zaskoczonym mieszkańcom mówili rzeczy zdumiewające. Oto mówili, że wraz z przepędzeniem Niemców walka na polskiej wsi i w miastach wcale się nie skończyła, lecz ciągle trwa. Ale tym razem, wywodzili, jest to walka klasowa. Oto, prawili, wieś dzieli się na biedniaków, średniaków i kułaków. W mieście natomiast na klasę robotniczą, pracowników najemnych tudzież burżujów, kapitalistów oraz wszelki inny wsteczny klasowo element. I właśnie lud pracujący wsi i miast należy uwolnić od kułactwa i wszelkich innych pasożytów społecznych. Ludzie, słuchając tych wywodów, zazwyczaj milczeli, bo może nie mieli papierów tzw. renomowanych uczelni w kieszeni, ale za to potrafili skonfrontować propagandę z rzeczywistością (i wszechobecnością różnej maści czekistów). Walka zaś faktycznie trwała, bo najczęściej nocami znikały wpierw całe rodziny „kułaków” i burżujów, a po nich wielu innych, także owych biedniaków i średniaków (szczególnie tych, którzy w szeregach AK walczyli z okupantem), i tych, którzy stanowili elitę społeczeństwa, a trup słał się gęsto milionami niewinnych ofiar. O co chodziło tym „bojownikom o wolność i demokrację”, bajającym o walce klasowej? Po prostu chodziło im o władzę!
Czym natomiast skończyła się ta „walka o postęp ludzkości” pod wodzą MELS-u (Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina brakuje jeszcze Mao Tse-tunga, Kim Ir Sena i tabunu ich „wychowanków”) mogliśmy zobaczyć na własne oczy i ewentualnie wysnuć wnioski. Interesujące jest natomiast to, że po totalnej kompromitacji „naucznego komunizma”, który pozostawił po sobie zwały trupów, naszym lewicowym bojownikom o postęp wcale nie przeszła ochota do walki (czytaj władzy). Ale tym razem, prawią, zawisło nad nami śmiertelne niebezpieczeństwo fundamentalizmu religijnego. Świat się dzieli, powiadają, na wykształconych, nowoczesnych, otwartych i tolerancyjnych zwolenników postępu (a jakże!) oraz, jak z powagą nam prawią, ponury ciemnogród fundamentalistów różnego rodzaju, którzy nam chcą „taliban” zaprowadzić. W związku z tym wrogom należy dać słuszny odpór, czego gwarancją jest przekazanie im władzy. Czyli, krótko mówiąc, znów poczuli się predestynowani nie tylko do zajmowania się naszym życiem doczesnym (rezultaty widać), lecz także wiecznym. Bo musimy zdawać sobie sprawę z tego, że zło ma różne wymiary: gdy np. popieramy zbrodniczy reżim (jak Niemcy Hitlera w wyborach w 1933 r.), to bierzemy też w odpowiednich proporcjach moralną odpowiedzialność za jego zbrodnie.
Dlatego też jeśli będziemy pozwalać tak biernie jak dotychczas różnym domorosłym „apostołom” i „prorokom” grzebać przy naszym sumieniu i światopoglądzie, to opłakane skutki od razu będą widoczne. No ale cóż, proroków każdy ma takich, na jakich sobie zasłużył. W filmie „Vabank” Machulskiego jest taka znakomita scena, tłumacząca cały problem: oto uciekający z Polski Kramer na fikcyjnym przejściu granicznym rozmawia z „niemieckim” celnikiem, który dowiedziawszy się o niemieckich korzeniach Kramera, zachęca naszego bankiera do odwiedzenia Vaterlandu, kwitnącego pod rządami uwielbianego przez Niemców Adolfa Hitlera. „Ale ja nie interesuję się polityką” miga się Kramer. I wtedy pada kapitalna odpowiedź, sięgająca sedna zagadnienia: „Ale polityka interesuje się panem!”. Dlatego też, wbrew wtłaczanej nam do głów opinii, to właśnie polityka, i to w najgorszym wydaniu, bardzo interesuje się naszym sumieniem, czy tego chcemy, czy też nie. Problem polega tylko na tym, że owym „prorokom” majstrującym przy naszej wierze i naszym światopoglądzie nie odpowiada patrzenie im na ręce, bo sami chcą mieć monopol na nasze sumienia (i monopol na władzę). Tak więc nie ma ucieczki od odpowiedzialności i nasza bierność nie daje nam żadnego alibi.