Bóg zaprowadzi ich do domu
Reklama
Internet sprawia, że nawet na prowincji świat bywa na wyciagnięcie ręki. Piszę o tym całkiem poważnie w kontekście przepływu informacji związanych z katastrofą amerykańskiego wahadłowca "Columbia". Pośród
prawdziwego gradu różnych doniesień na temat tej tragedii, moją uwagę przykuła wiadomość przesłana mi zza Oceanu pocztą elektroniczną, a zawierająca fragment przemówienia prezydenta G. Busha, wygłoszonego
bodajże dzień po katastrofie (w wolnym tłumaczeniu): "Z żalem żegnamy astronautów z "Columbii", którzy zginęli, pełniąc swą misję w Kosmosie. Ale Bóg, Stwórca gwiazd, zna ich imiona. On zaprowadzi ich
do domu...".
W dobie, gdy w Polsce jeszcze niedawno trwały spory o "Invocatio Dei" w Konstytucji RP, a w Europie właśnie o to toczy się prawdziwa batalia, słowa amerykańskiego prezydenta wzruszają i przypominają
o prawdziwym porządku rzeczy na tym świecie. Przywódca światowego mocarstwa, którego obywatele wielokrotnie i z powodzeniem wyruszali na podbój Kosmosu, nie obawiał się wezwać Imienia Boga, nie obawiał
się publicznego wyznania wiary.
Czy jest coś, co łączy katastrofę "Columbii" w kosmicznych przestworzach z tragedią grupy licealistów z Tychów przysypanych bezmiarem śnieżnej lawiny w polskich Tatrach? Moim zdaniem, ludzie - i ci,
którzy zginęli w Kosmosie lub pod śniegiem, i my wszyscy - kolejny raz doświadczyliśmy, że wobec potęgi Wszechświata, dzieła Boga Stwórcy, ciągle jesteśmy "pyłkiem i liściem na wietrze". Nie chodzi o
to, by zaprzestać lotów w Kosmos, badań naukowych, wypraw w góry czy penetracji oceanicznych głębin. Czasami potrzeba tylko pokory. A Bóg, który zna nasze imiona, zaprowadzi nas do domu - i astronautów
z "Columbii", i młodych ludzi znad Czarnego Stawu, i nas, którzy jeszcze wędrujemy różnymi drogami tego świata.
System (za) mieszany
Konia z rzędem temu, kto dzisiaj wie, ile i za co dostaną polscy rolnicy z unijnych dopłat. Obawiam się, że tego nie wiedzą, a przynajmniej nie wiedzieli do niedawna nawet przedstawiciele polskiego rządu:
premier, minister rolnictwa, polscy negocjatorzy traktatu akcesyjnego. To znaczy najpierw wiedzieli, że dopłaty mają być zależne od powierzchni gospodarstw, co spełniałoby postulaty rolników. Taką informację
sprzedawano nam po "sukcesie" w Kopenhadze. Teraz okazuje się, że od powierzchni - owszem, ale tylko 25, 30 i 35 % dopłat w latach 2004-06. Resztę, czyli odpowiednio do 55, 60 i 65 % wysokości dopłat
w Unii Europejskiej rolnicy otrzymają niby też od powierzchni, ale do konkretnych upraw lub hodowli. I to znowu podobno jest "sukces".
Nie da się ukryć, że "zamieszanie w systemach" jest spore. Rodzą się więc pytania o kompetencje przedstawicieli polskiego rządu i o to, czy polski rolnik cokolwiek uszczknie z podwójnie odtrąbionego
"sukcesu". Dlaczego rozwiązanie, które początkowo uznano za "najlepsze" (dopłaty od powierzchni), potem nagle okazały się mniej korzystne? Dlaczego "lepszy" od "najlepszego" miałby być system mieszany.
Czy polski rząd nie wiedział, o jakim systemie zdecydowano w Kopenhadze? (może nie zrozumiał? wystrychnięto go "na dudka"? zmieniono ustalenia?) Jeżeli tak, to o czym jeszcze nie wie polski rząd,
mimo że swą misję w państwie duńskim sprzedał społeczeństwu jako "pełny sukces". Czy też polski rząd wiedział o systemie mieszanym, a tylko liczył, że ta wiedza nie wymknie się zbyt szybko spod jego kontroli?
W tej sytuacji pytanie, co jeszcze ukryto przed społeczeństwem, by ujawnić to już po referendum akcesyjnym, nie byłoby tylko pytaniem retorycznym.
A słuchając wyjaśnień premiera o "problemach z sukcesem", chciałoby się zawołać: "Boże, chroń nas przed takimi sukcesami. Z porażkami sami jakoś sobie poradzimy!"
"Zdolne ludzie"
U nas, na prowincji to są "zdolne ludzie". Taka na przykład posłanka jednej z partii to w kilkanaście miesięcy ukończyła szkołę średnią, zdała maturę, a teraz studiuje. A co, niech się kształci kwiat polskiego parlamentaryzmu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu