Była zima 2010 r. Zbierałam materiały do książki i przyjechałam do Poznania, aby porozmawiać z Ojcem Janem. W domu zakonnym Dominikanów przy Kościuszki był gwar. Rozmawialiśmy w jego pokoju, ale ciągle ktoś wpadał, nagranie się rwało, brakowało ciszy. Nagle Ojciec oznajmił: „Chodź, jedziemy na Lednicę, popracujemy w spokoju”. Padał śnieg, na dziedzińcu klasztoru o. Adam Szustak szykował się do jakiegoś wyjazdu. Wyruszyliśmy busem, zabraliśmy kilku studentów. Mieliśmy zamiar wrócić wieczorem.
Ale w domu nad Lednicą śnieżyca odcięła nas od świata... Spędziłam z nimi dwa długie dni. Nagrałam wiele godzin pięknych wspomnień Ojca, wypiłam litry gorącej herbaty z nalewką na rozgrzanie (w domu nie było ogrzewania) i zjadłam plastry kindziuka, grzane na blasze kuchenki, bo skończyło nam się jedzenie. Zziębnięta do bólu podążałam za nim krok w krok, gdy oprowadzał mnie po Muzeum św. Jana Pawła II i pozwalał dotykać wszystkich eksponatów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
W niedzielę odprawił Mszę św. i mówił o darze spotkania. Zadziwił mnie obrazem Pana Boga, który nosił w sercu.
21 grudnia 2015 r. o godz. 19.33 o. Jan Góra wybrał się na spotkanie najważniejsze, z Tym, za którym tak bardzo tęsknił – wrócił do Domu.
A ja jestem mu winna wspomnienie, które zastygło na zawsze w pamięci mojego dyktafonu.
Dom jest początkiem wszystkiego
Reklama
Mama Ojca Jana miała na imię Helena. W kwietniu 1947 r. poślubiła księgowego pracującego w fabryce tekstylnej w Prudniku na Śląsku Opolskim, Stanisława Górę. Rok później, w lutym 1948 r. urodził się ich pierworodny. W prudnickiej farze ochrzcił dziecko brat ojca, ks. Jan Góra. Chłopcu nadano imiona Jan Wojciech Jacek – rodzice wybrali trzech patronów, a na Jacka nalegała mama. Po Janie przyszli na świat jeszcze trzej chłopcy: Kazimierz, Roman i Stanisław. Rodzina zamieszkała przy ul. Traugutta 41, w czynszowej kamienicy na parterze. Wiele lat później Stanisław Góra przerobił tam kawałek ogromnego przedpokoju na niewielką łazienkę.
Dom stał na skraju miasta, ale do centrum szło się około dziesięciu minut. Niedaleko były młyn, oczyszczalnia ścieków i lasek z osadnikami. Droga prowadziła prosto do klasztoru Franciszkanów – tego samego, w którym uwięziono później prymasa Stefana Wyszyńskiego.
Mieszkanie Górów miało trzy okna. Każdego roku na procesję Bożego Ciała Helena i Stanisław dekorowali wszystkie. To był punkt honoru. Na parapecie leżał dywanik, wyżej stał obraz Madonny Sykstyńskiej z Drezna, a wszystko tonęło w kwiatach bzu, jaśminu i piwonii, zerwanych w ogródku ciotki Loli, chrzestnej mamy Ojca Jana.
Pan Jezus co roku przechodził pod oknami domu rodziny Górów, a zapowiadał Go dym kadzidła.
Boże Narodzenie
Ojciec Jan wspominał, że przygotowania do świąt Bożego Narodzenia w jego rodzinnym domu zaczynały się od udziału w Roratach. Każdego ranka w ciemności i zimnie szli z mamą, on i trzech braci, niosąc lampiony z tektury. Ale najważniejszym momentem przygotowań była spowiedź adwentowa. Towarzyszyło jej nie tylko wyznanie grzechów, ale też wcześniej przeproszenie rodziców i ucałowanie ich rąk.
Reklama
Choinka zawsze była wysoka do sufitu. Ojciec każdego roku dbał o to, aby była to jodła. Zabawki i kolorowe łańcuchy przygotowywali sami, z papieru. Na gałęziach zaczepiali woskowe świeczki, ale dość wcześnie tato kupił świeczki elektryczne. Cała rodzina zabiegała o to, aby jodła dotrwała do 2 lutego, do Gromnicznej. Wigilijny wieczór był wielkim świętem. Elegancko ubrani modlili się pacierzem na stojąco, potem ojciec składał wszystkim życzenia i mówił synom, że mają w domu anioła – myślał wtedy o swojej żonie. Helena Góra podawała kolację wigilijną i napominała chłopców, że jeśli tego wieczoru będą niegrzeczni, to zostanie im to na cały rok. Usługiwała mężowi i synom, nie pozwoliła sobie pomóc, uważała te czynności za swój święty obowiązek.
Święta uległość
Helena Góra była kobietą nadzwyczajną. Ojciec Jan opowiadał, że jej dobroć była bezgraniczna. Nigdy nie podnosiła głosu, nigdy nie dyskutowała z mężem w obecności dzieci. W domu panował patriarchat. Ojciec Jan wspominał, że były to bezwzględne rządy ojca. Codzienność była zwyczajna: rano zawsze gotowe śniadanie, herbata zawsze słodzona miodem, bo tato miał małą pasiekę, a gdy wracał do domu z pracy, zawsze, bez wyjątku, mama stawiała przed nim gorący obiad.
Wspomnienie, które wracało w opowieści Ojca Jana, to obraz modlącej się mamy. Mamy na kolanach, opartej o łóżko, zmęczonej po całym dniu pracy. Jej wieczorny pacierz zwykle ciągnął się długo w noc. Ojciec Jan powtarzał, że to mamie zawdzięcza łaskę wstąpienia do zakonu i wytrwania w powołaniu. Jej kolanom i modlitwom szeptanym długo w noc. Jej adoracjom nocnym Najświętszego Sakramentu przy Bożym Grobie. Jej zmęczeniu, które jak świeca spalało się przed Bogiem w czasie modlitwy.
– Zapamiętałem jej spojrzenie – wspominał po latach. – Matka Boża to wzrok mojej mamy. Matka Boża to miłość mojej mamy, która nauczyła mnie pacierza.
Spojrzenie Matki
Reklama
W 1966 r., roku milenium chrztu Polski, rodzinna parafia Ojca Jana przeżywała nawiedzenie kopii obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Przez całą dobę można było modlić się i adorować Maryję w tym wizerunku. W niedzielę po ostatniej Mszy św. ludzie rozeszli się do domów. Młody Góra został w kościele. Nagle podszedł pod sam obraz, bardzo blisko, najbliżej, jak się dało. – I wtedy to się stało – wspominał. – Matka Boża z obrazu spojrzała na mnie. Spojrzała na mnie, z osobna, jakby na chwilę zatrzymała wzrok, jakby mnie zauważyła – głos Ojca zadrżał i ucichł. – Wróciłem do domu. Nie przyznałem się nikomu. Ale nie potrafiłem zapomnieć o tym spojrzeniu Matki. Niedługo później przyszła decyzja o wstąpieniu do zakonu.
Spojrzenie mamy
O. Jan Góra opuścił dom rodzinny w wieku 18 lat, po maturze. Wyjechał nocą, aby skrócić pożegnania. Z braćmi pożegnał się wieczorem, ojca pocałował w rękę śpiącego. Ale mama nie spała. Przeczuwała coś, wychwyciła. Matczynym szóstym zmysłem odczytała serce syna i w środku nocy odprowadziła go do drzwi. – Widzę ją jeszcze, jak stoi na progu – mówił Ojciec Jan w 2010 r. – Patrzy za mną, cicha jak zawsze. A ja łopocę na wietrze, mierzę się ze sobą, wyrywam ku nowemu. Ona stoi i oddaje mnie. To była noc św. Bartłomieja, 24 sierpnia, godz. 1.15. Zrobiła mi kanapki i gorącą herbatę na drogę. Postawiłem kołnierz kurtki, zarzuciłem plecak. Nic nie mówiliśmy. Pocałowałem jej ręce, zaczęliśmy schodzić po schodach. Ja przodem, mama tuż za mną. Słyszę jeszcze te kroki i drzwi, których wciąż nie zamyka, bo patrzy, a ja boję się odwrócić. Bo gdyby spotkały się nasze oczy... Bez patrzenia za siebie czułem to jej spojrzenie. Ogarnęła mnie w nim, zamknęła chyba, bo nigdy później nie miała pretensji, nie skarżyła się, że poświęcam jej mało czasu, że tęskni. Nigdy – szeptał wzruszony Ojciec Jan.
Intensywność życia zakonnego pochłonęła młodego Jana. Wizyta w domu na dłuższy czas była możliwa, zgodnie z regulaminem, po roku nowicjatu i po roku studiów.
Kapłaństwo – dar i tajemnica
Reklama
Po ośmiu latach studiów i niecierpliwego oczekiwania przyszedł wreszcie dzień święceń kapłańskich. Rekolekcje przed święceniami Ojciec Jan odprawił w Tyńcu, u Benedyktynów. Święcenia przyjął w 1974 r., 8 czerwca, w kościele Księży Misjonarzy na Stradomiu w Krakowie. Tego dnia otrzymał, jak mówił dostojnie: „z łaski Boga Święte Chrystusowe kapłaństwo”. Ogłuszoną egzaminami głowę podstawił biskupowi, aby wyciągnął nad nią swoje ręce i przekazał mu ten święty urząd. I od tego dnia, nieprzerwanie aż do 21 grudnia 2015 r., dzień po dniu składał siebie, razem z Chrystusem, w ofierze całkowitej. Obrazek prymicyjny przygotował sam. Z jednej strony dwie dłonie złożone do modlitwy, z drugiej krótka prośba: „Ukaż mi swoją twarz/ daj mi słyszeć swój głos;/ dla Ciebie przecież/ żyję, mówię i śpiewam”.
Czyż w czasie tej ostatniej w jego życiu Mszy św. nie to właśnie się dokonało?
Domu już nie ma
Wiadomość o krytycznym stanie zdrowia taty też otrzymał w czasie odprawianej Mszy św. Zapisano mu ją na kartce i podano razem z ampułkami z winem i wodą: „Ojciec w szpitalu, stan krytyczny”. Udało mu się odprawić Mszę św. do końca, choć nie był pewien, czy powinien modlić się za chorego, czy już za zmarłego. Wiadomość poraziła go, natychmiast wyruszył do Prudnika. Tato był w szpitalu, stan oceniono jako krytyczny, miał wylew. Jednak sprawy, którymi zajmował się Ojciec Jan, wzywały. Po krótkim spotkaniu wyruszył do swojej młodzieży i obiecał wrócić niebawem. Był czas przedświąteczny, końcówka Adwentu. Znów telefon wezwał o. Jana Górę do szpitala. Nadszedł czas pożegnania, ojciec Stanisław Góra wracał do domu Ojca.
O. Jan Góra, syn, był przy ojcu, gdy ten westchnął chrapliwie po raz ostatni. I przeprowadził go przez próg śmierci, aby oddać Bogu na wieczność. A potem wrócił do domu i jednym niemym spojrzeniem przekazał tę wiadomość mamie. Była godz. 14.37, jeden dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia, aby – jak mówił po latach Ojciec Jan – wieczerzę wigilijną spożywać z aniołami w niebie. – To było tak, jakby wzgardził naszą Wigilią, jakby poszedł na lepszą, do Pana!
Po śmierci ojca ubyło kawałka rodzinnego domu. Potem odeszła mama, niespodziewanie i cicho.
Post scriptum
Zanim Jan Góra został Ojcem, którego pokochali młodzi, któremu uwierzyły kolejne pokolenia, który przewlekał przez ucho lednickiej Ryby poranione serca ludzkie do Chrystusa, zanim dla młodych oszalał – dorastał w Prudniku, pod okiem rodziców. Był dzieckiem żywym, ciekawym świata, najpierw – jako jedynak – podobno rozpieszczonym. Ale jego tato był księgowym, bardzo cenił sobie porządek i próbował panować nad aktywnością syna, powtarzając często: „Ukłoń się, Jasiu!”.
Stanisław Góra zmarł na dzień przed Wigilią. Jego syn, Jan, trzy dni przed tym szczególnym dniem. Jakby znów był posłuszny swemu ojcu, który zawołał: „Wracaj już, Jasiu!...”.
Skany zdjęć pochodzą z książki pt. „Ukłoń się, Jasiu! Prudnikowi”, wyd. w 2004 r. w Poznaniu. Właścicielem zdjęć był o. Jan W. Góra OP. W styczniu 2010 r. Ojciec Jan wręczył książkę autorce artykułu z informacją, że ma pełne prawo do wykorzystania materiałów tam zamieszczonych w publikacjach na temat jego życia i działalności.