Ponoć chęć nieustannego wywierania wrażenia na innych to cecha socjopatów i narcyzów. Pierwsi szukają podziwu u innych, drudzy zachwycają się sami sobą. Trudno o którąkolwiek z tych cech podejrzewać apostołów Jakuba i Jana, których nazwano „synami gromu”, jednak trzeba uznać, że chyba przywiązali się nazbyt mocno do spektakularnych oznak wiary: „Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?” (por. Łk 9, 54). Jezus, choć nie znalazł noclegu, staje w obronie Samarytan, którzy nie przyjęli pielgrzymów.
Spektakularnych iskier takiego ognia zdają się poszukiwać zwolennicy churchingu z iście charyzmatycznym przytupem. W tym kościele to była moc – mówią – mury aż huczały od modlitwy w językach. W innym na Mszy o uzdrowienie było słychać krzyki zniewolonych przez złe duchy, a w jeszcze innym nawet sam biskup „spoczął w Duchu”.
Bardzo lubię Eliasza. To mąż Boży, któremu spektakularne znaki mocy Bożej wcale nie były obce. Wskrzesił z martwych jedynego syna wdowy, w cudowny sposób zapewnił jej mąkę i oliwę podczas klęski głodu, a podczas czterdziestodniowej wędrówki przez pustynię karmiły go kruki. To Eliasz sprawił, że „ogień spadł z nieba”, gdy gromił czterystu pięćdziesięciu proroków Baala. Ostatecznie ognisty rydwan porwał go do niebios. Jednak gdy Eliasz zamierzał spotkać się z Bogiem, nie szukał Go w spektakularnych zjawiskach przyrody. Bóg nie objawił mu się w wichurze rozwalającej skały ani w trzęsieniu ziemi. Nie było Go nawet w ogniu. Przyszedł w szmerze łagodnego powiewu. Bo czasem nie potrzeba ognia z nieba.
Pomóż w rozwoju naszego portalu