MARIA FORTUNA-SUDOR: – Księże Henryku, co sprawiło, że wyjechał Ksiądz na misje na Ukrainę?
KS. HENRYK KAMIŃSKI: – Moim pragnieniem zawsze było służyć na misjach, ale myślałem o Afryce, Ameryce Południowej. A wyjazd na Wschód zawdzięczam tylko i wyłącznie św. Janowi Pawłowi II, który w 1991 r., podczas pielgrzymki w Polsce, powiedział do kapłanów i zakonników: „Jedźcie na Wschód”. Kiedy usłyszałem te słowa, to pomyślałem, że tam się otwiera nowy świat. To właśnie wtedy Jan Paweł II wyświęcił nowych hierarchów dla Ukrainy i Białorusi, a ja doszedłem do wniosku, że to być może jest właśnie moja droga.
– W jaki sposób przygotowywał się Ksiądz do tej pracy?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
– Jako diakon pojechałem na praktykę wakacyjną do Nowogródka. To był wtedy jeszcze Związek Radziecki. Na miejscu spotkałem proboszcza parafii, ks. Antoniego Dziemiankę, który teraz jest biskupem pińskim. Gdy tam trafiłem, trwały przygotowania do wyjazdu młodzieży na spotkanie z Janem Pawłem II w Częstochowie. Ks. Antoni powiedział, że moim zadaniem będzie przygotowanie ich do tej wyprawy, co wcale nie było łatwe – głosiłem w niedziele katechezy, na które przychodziło ok. 500 młodych ludzi. Dla mnie to był taki cud, bo po 3 dniach zacząłem mówić pełnymi zdaniami po rosyjsku (śmiech).
W czasie tej praktyki wykonywaliśmy wszystkie posługi, które leżały w kompetencjach diakonów; udzielaliśmy ślubów, chrztów, katechizowaliśmy. I byłem zachwycony gorliwością spotkanych ludzi. Ich ogromnym pragnieniem, aby do nich wrócili kapłani. To właśnie w Nowogródku się przekonałem, zobaczywszy i przeżywszy wiele, w tym moment rozpadu Związku Radzieckiego, że trzeba jechać na Wschód. Tym bardziej, że tam wtedy brakowało księży.
– I rok po święceniach został Ksiądz skierowany do pracy duszpasterskiej na Ukrainie. Pamięta Ksiądz pierwsze wrażenia, przeżycia?
– Była połowa sierpnia, upał 40 stopni, gdy do Kijowa przyjechałem pociągiem. Na dworcu przesiadłem się do tzw. elektryczki, czyli osobowego pociągu, w którym panował okropny ścisk. Zmierzałem do Gniewania, gdzie miała być moja pierwsza parafia. Miałem ze sobą plecak z ubraniami, walizkę z książkami i jeszcze gitarę. I z tym bagażem jechałem ponad dwie godziny, stojąc dosłownie na jednej nodze – ledwo żywy. Gdy wreszcie tłok się zmniejszył, to usiadłem tam, gdzie stałem i zasnąłem. Obudził mnie głos człowieka mówiącego o Jezusie, ale zaraz potem usłyszałem kłótnię... W końcu dojechałem do Gniewania, gdzie miał ktoś na mnie czekać. Wysiadam, rozglądam się, nikogo nie widzę. I nagle dostrzegam dwóch chłopaków, którzy z rowerem biegną w moim kierunku. Potem rzucają się do moich bagaży, aby je zabrać, a następnie przede mną… klękają i całują mnie w rękę, mówiąc po ukraińsku: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. To, co wtedy zobaczyłem, czego doświadczyłem, było dla mnie wielkim zaskoczeniem. Zacząłem się zastanawiać, gdzie ja przyjechałem. Początki były rzeczywiście bardzo trudne.
– Nie chciał Ksiądz uciekać?
Reklama
– Nie, ja jestem człowiekiem wychowanym w górach. Potrafię, jak to góral, wszystko zrobić. A Pan Bóg w realizacji tych planów błogosławił, więc się nie miałem czego obawiać. A pół roku później zostałem skierowany do Czarnihowa, który znajduje się ok. 70 km od Czarnobyla. Tam była straszna bieda. Ich renty, w przeliczeniu stanowiły równowartość 8 dolarów, a i to czasem otrzymywali z półrocznym opóźnieniem. Dzieci chorowały. Nigdy nie zapomnę pierwszej kolędy, którą tam przeżyłem, a zależało mi bardzo, żeby moich parafian odwiedzić, zobaczyć, jak mieszkają.
– I jakie spostrzeżenia?
– Któregoś dnia wszedłem na piąte piętro do jednej babci. Rozmawiamy, a tu nagle pieje kogut. Zdziwiony rozglądam się wokół, a babcia spieszy z wyjaśnieniem, że to jej kurki na balkonie. Ona tam miała kilka kurek i koguta, i tym sposobem swoje jajka na śniadanie. Tam niektórzy nawet świniaki hodowali. Z jednej strony to było dziwne, wręcz przerażające, a z drugiej – zachwycające, jak ci ludzie potrafili sobie w tej biedzie radzić. I to mnie jeszcze bardziej utwierdzało w przekonaniu, że oni zasługują na to, aby im pomóc, aby im nieść Chrystusa, głosić Ewangelię.
– W tych trudnych czasach wybudował Ksiądz kościoły, kaplice, domy sierot. W jaki sposób pozyskiwał Ksiądz fundusze?
– Nigdy się o to nie martwiłem (śmiech). Jeśli wierzymy w Pana Boga, który ma wszystko, to po co się przejmować? Pan Bóg daje, jak Go prosimy. Oczywiście, trzeba się było natrudzić, trzeba było jeździć do Polski, żeby, głosząc homilie, wyżebrać pieniądze, a potem za nie kupić potrzebne materiały. Ale to dawało wielką radość.
– Podobno w krajach byłego Związku Radzieckiego nie można niczego załatwić bez łapówki...
– Ja tam tyle lat pracowałem, tyle kolejnych projektów realizowałem, ale nigdy nic nie dawałem. To jeszcze oni mi pomagali (śmiech).
Reklama
– Zyskał Ksiądz ich sympatię i zaufanie, stwarzając możliwość wakacyjnych wyjazdów dla ich dzieci.
– Zauważyłem, że maluchy bardzo chorują, co moi parafianie tłumaczyli bliskością Czarnobyla. Ale stwierdziłem, że te dzieci są zwyczajnie niedożywione. I zacząłem organizować dla nich wakacyjne wyjazdy. Najpierw do Polski, a potem także do Austrii i Włoch. Dla tych dzieci to było przeniesienie się w inny świat. A na Ukrainie ludzie dostrzegli z naszej strony szczerość intencji, chęć pomagania. I to bardzo pozytywnie wpłynęło tam na postrzeganie Kościoła katolickiego.
– Co Księdzu dały prawie 22 lata pracy na misjach?
– Nigdy nie patrzyłem na misje przez pryzmat mojego rozwoju. Zawsze wiedziałem, że mam służyć i nieść Chrystusa i Ewangelię. Byłem przekonany, że właśnie po to jestem. Nie mam wiedzy ani intelektualnego przygotowania, jestem nieudolny, ale mam serce i szczerość wiary. I to jest najważniejsze. Zawsze chciałem głosić prawdę o Chrystusie. To Jego niosłem i niosę. Nie siebie.