Tylko dzięki niej utrzymuję równowagę psychiczną. Tylko dzięki wierze wiem, że kolejny dzień ma sens.
Nie wszyscy to zrozumieją. Tak jak rodzice zdrowych dzieci tak naprawdę nie mogą wiedzieć czym jest chore czy kalekie dziecko.
Mam chore dziecko.
Powiem więcej. Mam dziecko, które nigdy nie będzie zdrowe. "Tragedia" - mówią ludzie. I szepczą za moimi plecami: "jak ona bidulka daje sobie radę". Taka tania litość najpierw boli, potem złości.
Nic z niej nie wynika. A rodzina z chorą osobą potrzebuje całego łańcucha dobrych ludzi. I nie wierzcie, gdy mówią, że w dzisiejszych czasach człowiek człowiekowi wilkiem. Że liczą się tylko pieniądze,
"skóra, fura i komóra", że ludziom pozamarzały serca. Nieprawda! Spotykałam i spotykam ludzi- aniołów. Ich dobroć, szlachetność, bezinteresowność zdumiewa mnie za każdym razem. I czasem, gdy myślę, że
już nie dam rady, przypominam sobie słowa starej zakonnicy z pierwszego szpitala, do którego trafiłam z synem: - Nasz krzyż nigdy nie jest zbyt ciężki. Jest w sam raz. Tyle, ile zdołamy udźwignąć.
Mój Jasiek urodził się zdrowy. Gdy miał 3 latka staliśmy na przystanku autobusowym, który staranował pijany kierowca. Mąż zginął na miejscu. Jaś w stanie krytycznym dwie doby walczył o życie. Mnie,
jak na ironię, pozostała na pamiątkę jedynie szrama na policzku. Miałam wyrzuty sumienia, że przeżyłam bez uszkodzeń.
Jasiek obudził się ze śpiączki całkowicie sparaliżowany. Sięgnęłam dna rozpaczy. Łatwo się to czyta, dużo trudniej pisze - ale nikomu nie życzę takich przeżyć. Człowiek bierze jednak skądś siłę, by
trwać. Trwać i trwać bez końca. Każdy musi znaleźć własny sposób na to specyficzne przetrwanie. Mnie pomógł Jezus. Piszę bez patosu czy taniej pobożności. Piszę, bo mam nadzieję, że te słowa przeczyta
ktoś, kto dziś wali głową w mur z bezsiły, komu skończyła się motywacja do życia, komu następny dzień kojarzy się wyłącznie z koszmarem.
Różnie bywało. Na początku źle. Łzy i bezsenne noce. Potem wspaniała rodzina, która stawała na głowie, by jakoś ulżyć. Spotykałam ludzi kompletnie obojętnych, albo jedynie zawodowo zainteresowanych
przypadkiem Jasia, albo zimnych drani - naciągaczy - cudotwórców, obiecujących cuda od ręki. Byli i usłużni "przyjaciele" z folderami zamkniętych zakładów opieki dla niepełnosprawnych w okolicy Nowego
Jorku...
Tylko ktoś, kogo dotknęła taka tragedia, wie ile trzeba się nabiegać, nachodzić, napyskować, nawalczyć, by doprosić się tego, co się choremu człowiekowi należy. Ile trzeba cierpliwości, siły charakteru
i samozaparcia, by codziennie być ze swoim chorym.
Spotkałam lekarza, który odmówił dalszego leczenia Jasia, bo "to na nic" i innego lekarza, a raczej wielu, którzy nie odchodzili od jego łóżeczka.
Spotykałam pielęgniarki, które czuwały przy synku jedynie wtedy, gdy wsunęłam w kieszeń banknot i takie, które ścieliły mi łóżko na sąsiedniej sali, bym mogła być bliżej dziecka.
Znałam urzędników, którzy odmówili mi sfinansowania podjazdu dla wózka inwalidzkiego i ekipę budowlaną, która nie wzięła grosza, gdy sama płaciłam za wykonanie owego podjazdu.
Znałam wreszcie zakonnicę, która zmusiła mnie do wyjazdu na zamknięte rekolekcje. Tam dopiero dojrzałam światełko w tunelu.
Dziś, po kilku operacjach, i stałej rehabilitacji, mój syn Jasiek włada częściowo rączkami, ale chodzić nigdy nie będzie.
Dziś wiem, że cierpienie, samotność i łzy dają nieprawdopodobną siłę, jeśli wierzymy. Bez wiary nieszczęście jest zemstą losu, niesprawiedliwością, fatum, katastrofą, z którą nigdy nie można się pogodzić.
Dlatego, gdy słyszę jak rehabilitantka mówi z wyrzutem: "Jak można wierzyć w Boga, który pozwolił na takie nieszczęście?", uśmiecham się do niej i próbuję tlumaczyć, że tylko Jezus potrafi w piekle tego
świata dać nadzieję. Tylko z Jego perspektywy cierpienie ma sens.
Dziękuję Annie za opowiedzenie mi swojej historii.
Pomóż w rozwoju naszego portalu