Rosja napadła na Ukrainę 24 lutego i już po kilku dniach miałem kilka zaproszeń od moich zaniepokojonych przyjaciół z Ameryki. Każdy z nich oferował mnie i mojej rodzinie dom i bezpieczny pobyt.
Choć jestem Polakiem i mieszkam w Polsce, moi przyjaciele, którzy na bieżąco śledzą wiadomości, od razu wiedzieli, jak ogromnym zagrożeniem dla nas jest rozpoczęta wojna. Być może widzieli to wyraźniej niż ja sam.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Dramatyczna prośba
Gdy wymieniałem z nimi uspokajające maile, w których wyjaśniałem, że w Polsce jest bezpiecznie i że teraz jesteśmy zajęci przyjmowaniem uchodźców z Ukrainy, 21 marca, czyli miesiąc po rozpoczęciu wojny, jedna z bliskich mi osób w Ameryce wysłała mi dramatyczną prośbę mniej więcej tej treści: „Wiemy o rodzinie z 4 przybranych dzieci, którzy są uwięzieni w piwnicy zastępczego domu misyjnego na Ukrainie. Potrzebują pomocy, aby się wydostać. Nie mają wody, elektryczności ani jedzenia. Wszystkie okna w domu wybite. Rosyjscy żołnierze są na pierwszym piętrze, więc rodzina ukrywa się w piwnicy. Jeśli znasz kogoś, kto może im pomóc, wyślę dokładny adres. Niektóre starsze dzieci uciekły, stąd wiemy, że młodsze są w pułapce”.
Reklama
Trzeba przyznać, że brzmi to dramatycznie. Nie mogłem nie zareagować, tym bardziej że autorka tego maila także oferowała mi wcześniej swój dom i bezinteresowną pomoc, poza tym na końcu naszych listów zawsze pozdrawiamy się krótką modlitwą: Jesus, I trust in You. Szczerze mówiąc, pierwszą moją myślą po przeczytaniu tej wiadomości było: OK. Pomogę. Daj mi tylko więcej informacji.
Dowiedziałem się też, że rodzina z czwórką dzieci została uwięziona w małej wiosce na wschodnim krańcu Ukrainy. Oznaczało to, że dzielą nas odległość 1 tys. mil (1,6 tys. km), granica państwowa i dwie walczące ze sobą armie. Czy mogłem więc realnie im pomóc...? Kolejna myśl: szukaj przyjaciół na Ukrainie. Ponieważ z moją żoną Agnieszką jesteśmy od 28 lat w katolickiej wspólnocie małżeństw Domowy Kościół, mamy przyjaciół w wielu krajach, w których ta wspólnota istnieje. Na Ukrainie powstała w latach 90. XX wieku. Natychmiast napisałem więc do mojego przyjaciela Leonarda, a ten zadziałał błyskawicznie. Jest to typ świetnego organizatora i prawdziwego wojownika. Gdy dostał ode mnie namiary do naszych uwięzionych, uruchomił wszystkie możliwe kontakty: także w Kościele i w armii. Po kilkunastu godzinach zadzwonił do mnie z informacją: – Tomasz, nie można ich stamtąd wyciągnąć. Obok ich wioski przebiega linia frontu. Nikt z naszej strony nie może ich zabrać, jeśli sami nie przejdą kilku mil do najbliższego miasta po naszej stronie. Jeżeli im się to uda, zabiorę ich spod linii frontu.
Karkołomna akcja ratunkowa
Nie wyglądało to dobrze. Leonard był gotów po nich jechać, jednak najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne zadanie było po stronie samych uciekinierów.
Reklama
Aliona i Aleksiej, bo to o nich chodziło, to małżeństwo z wieloletnim stażem, które przyjęło na wychowanie czwórkę dzieci. Ich dwie córki zdążyły wcześniej wyjść za mąż i wyprowadzić się do centralnej części Ukrainy. Małżonkowie zaopiekowali się kolejnymi dziećmi. Żyli z nimi i prowadzili gospodarstwo, aż do wybuchu wojny.
Jakimś cudem udało się uzgodnić karkołomny plan ich ucieczki i przebicia się na drugą stronę frontu. Wtedy można było jeszcze rozmawiać przez telefony komórkowe. Kilka dni później było to już niemożliwe. Rosjanie wyłączyli wszystkie sieci – komórkową i internet – i pozostawili na okupowanym terenie jedynie oficjalną rządową telewizję.
Gdy wszystko było już umówione, Leonard wypożyczył karetkę pogotowia, którą kijowska Caritas otrzymała niedawno z Polski, założył uniform ratownika medycznego i wraz z kolegą wyruszył w kierunku frontu. Miał przed sobą ok. 650 km, z czego pierwsza i ostatnia część podróży były najbardziej niebezpieczne. Działo się to w momencie, gdy Kijów był okrążony przez wrogą armię i można było się z niego wydostać tylko od południa i to wąskim przesmykiem.
Reklama
Leonard wpadł na pomysł, żeby jechać po uwięzionych karetką. Gdy otrzymałem od niego zdjęcia z tej wyprawy, doceniłem jego wojenną kreatywność. Nawet jeżeli jego pojazd mógł być namierzony przez jakiś czołg czy samolot, może ten, kto miał nacisnąć spust, przez ułamek sekundy zawaha się, widząc oznaczenia karetki pogotowia? Pewnie na to liczył Leonard. Także przejazd przez wiele punktów kontroli dzięki temu był łatwiejszy. Gdy zatem mój przyjaciel dotarł na miejsce, Aliona z czwórką dzieci znaleźli się w tym nietypowym pojeździe transportowym. Teraz już nieco bardziej bezpieczni, w dobrych rękach, podążali do córek Aliony i Aleksieja, daleko od wojny, do centralnej części Ukrainy.
A co z Aleksiejem?
On pozostał w domu. Nie chciał pozostawiać gospodarstwa ze zwierzętami i całym dobytkiem. Bał się, że nie będzie miał do czego wracać. To była dramatyczna decyzja dla nich obojga. Gdy po kilku dniach dostrzegłem w oczach Aliony strach o męża, zrozumiałem, jak bardzo muszą się kochać. Aliona pokazała mi rodzinne zdjęcie, na którym był też Aleksiej – pogodny, szeroko uśmiechnięty mężczyzna. Pozostał w domu, wierząc, że jego żona i czwórka dzieci będą miały do czego i do kogo wracać.
Trudny wojenny czas
Ta opowieść ma jeszcze jeden ważny wątek. Gdy na samym początku naszej akcji ewakuacyjnej zapytałem Leonarda, czego najbardziej im teraz potrzeba, odpowiedział bez wahania: apteczek pierwszej pomocy w standardzie NATO. Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałem, ale od razu wziąłem się do poszukiwań. Znalazłem kilka miejsc w Polsce, gdzie można było je kupić, było to jednak wyposażenie bardzo drogie. Znowu szybka myśl: poproś o pomoc przyjaciół z Ameryki. Natychmiast wysłaliśmy z żoną maila do naszych przyjaciół z tamtejszego Domowego Kościoła. Po 3 dniach otrzymaliśmy przelew na 25 tys. dol. Udało się za to kupić 160 apteczek. W mailu do naszych dobrodziejów napisałem: „1 apteczka, 1 żołnierz, 1 modlitwa Jezu, ufam Tobie”. Poprosiłem także, by każdy, kto ufunduje jedną apteczkę, modlił się za jednego żołnierza, który będzie ją nosił.
Reklama
Pojechałem do Warszawy, by odebrać zamówienie. Okazało się, że wszystkie części wyposażenia były osobno. Zawiozłem to wszystko do Lublina, położonego bliżej granicy z Ukrainą. Tam przebywały już żona Leonarda Wiktoria i ich córka Mariana. Obie kobiety zwołały grupę studentów z Ukrainy i skompletowały zestawy. Na drugi dzień Wiktoria swoim samochodem pojechała na Ukrainę, by spotkać się z mężem i przekazać mu dar z Polski, a właściwie z Ameryki. Potem zabrała Alionę z dziećmi i przywiozła ich do Polski.
Piątka naszych gości znalazła schronienie w domu w lesie, użyczonym przez dobrą kobietę. Wokół tylko las, śpiew ptaków, cisza...
Niepokój rodziny budził jednak brak kontaktu z Aleksiejem! Na szczęście okazało się, że żyje, jest cały i zdrowy. Aliona wyraźnie się ożywiła. Zaczęliśmy dyskutować, co dalej, jak ułożyć im życie; kiedy można będzie wracać, czy może lepiej zostać w Polsce na dłużej? Może najstarsza, 17-letnia dziewczynka pójdzie w Polsce na uniwersytet? Zobaczymy. Dla nas czas płynie szybko, dla Aliony – wolno.
Spotykam się z Alioną co kilka dni i wtedy opowiada mi żywo, co słychać na Ukrainie. Co się dzieje w ich wiosce, w ich regionie. Jest to akurat miejsce, w którym obecnie kumulują się najbardziej krwawe walki. Raz dowiedziałem się, że sąsiadowi pocisk artyleryjski urwał nogę, innym razem – że przyjaciółka straciła mieszkanie i pozostała sama, bez dachu nad głową. Są też dobre wiadomości. Komuś udało się uciec, komuś udało się wrócić do wyzwolonego miasta. Wszystko się ze sobą przeplata: dobro ze złem, cierpienie z uśmiechem, odwaga ze strachem. Jak to na wojnie...