Prywatne inicjatywy, które dopuszczał ustrój socjalistyczny, to były: taksówki, budki na bazarach i kioski RUCH-u. Te ostatnie może nie za bardzo prywatne, ale cieszyły się pewną dozą swobody i ludzie z żyłką niezależności potrafili się nimi zadowolić.
Ciocia Irena – tak ją nazywali bliżsi znajomi – prowadziła taki kiosk na warszawskim pl. Konstytucji, przy ul. Śniadeckich. Sąsiadowała z LOT-em, a przed oknami na drzewach w tym zaułku corocznie odbywał się ptasi sejmik. Obecnie sprzedaje się w dawnym kiosku, teraz zamienionym na sklepik, lody naturalne... I nikt już nie pamięta, że przez całe lata, za szybą, rezydowała w nim uśmiechnięta starsza pani z siwiuteńkimi włosami.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Ciocia Irena była instytucją.
W czasach gdy wszystko, co niezbędne do codziennego życia, trzeba było „załatwiać”, potrzebne były znajomości. Znajomości i łapówki. U Cioci Ireny były tylko te pierwsze. Jej znajomi natomiast stanowili krąg osób, które wzajemnie ułatwiały sobie życie, najczęściej nawet wcale się nie znając. Wystarczyło, że znała je Ciocia Irena. Bo i któż jej nie znał? Przez kiosk przewijały się różne osoby, od profesorów po ludzi całkiem prostych i skromnych. Każdemu potrafiła pomóc, doradzić, coś ułatwić. Ba! Nawet pożyczała pieniądze, których sama miała nie za wiele...
Reklama
Jej przeszłość skryta była za kurtyną milczenia. Pochodziła z dawnych wschodnich ziem Polski, konkretnie z Wołynia, które musiała porzucić w sposób nagły i dramatyczny. To podczas tego odwrotu jej włosy kompletnie posiwiały, a wokół ust powstały głębokie bruzdy, które maskowała życzliwym uśmiechem. Została sama na świecie, samiuteńka! Ale ta samotność nie trwała długo, bo natychmiast wzięła pod swoje skrzydła pewną biedną rodzinę, którą się zaopiekowała i dzieci traktowała jak własne. A może nawet bardziej niż własne, bo to oni byli teraz jej całą rodziną. Każdego, kogo przyjmowała do swojego serca, natychmiast otaczała swoją miłością i staraniem.
Była osobą bardzo samodzielną i nie lubiła, by jej dyktowano, co ma robić. Dlatego pewnym problemem były dla niej momenty, gdy zbliżały się liczne święta państwowe i trzeba było udekorować kiosk, przeważnie na czerwono. Odwoływała wtedy „państwowych” dekoratorów i załatwiała to własnym przemysłem. Zapraszała zaprzyjaźnioną studentkę, którą szumnie i górnolotnie nazywała swoim dekoratorem, i siedziały potem do późnej nocy, by na koniec uraczyć się ciasteczkami, które kupowała na tę okazję. Dekoracje były prawidłowe, ale nigdy takie same jak w innych miejscach. Zawsze miały rys indywidualny, własny styl. Owszem, trzeba było się podporządkować, bo wlepiliby karę, ale przecież nie do końca i nie ze wszystkim – takie było jej zdanie.
Nie wiem czemu, ale wspomnienie Cioci Ireny zawsze mnie wzrusza. Może dlatego, że ta kobieta o wielkim sercu, tak bardzo pokrzywdzona przez los, miała w sobie, pomimo wszystko, tak wiele bezinteresownej miłości, którą hojnie i bezzwrotnie obdarzała wszystkich dokoła. A może dlatego, że – jak to w życiu bywa z ludźmi, którzy przeszli wiele – na koniec spotkała ją zupełnie bezsensowna śmierć; śmierć, która wydaje się ironiczną pomyłką losu. Wracając wieczorem do domu, musiała pokonać szerokie skrzyżowanie, a ponieważ chodziła już z trudem i powoli, jednego razu, nim dosięgła bezpiecznie trotuaru po drugiej stronie jezdni, zapaliło się żółte światło. Jakiemuś rozpędzonemu kierowcy zdawało się, że nie warto już zwalniać, bo zaraz będzie miał zielone. Więc nie zwolnił i śmiertelnie potrącił Ciocię Irenę.
Co by powiedziała na czasy, które nastały? Jak ją znałam, pewnie przygarnęłaby pod swój dach kolejną rodzinę potrzebującą pomocy. A jak na dzisiaj, to pewnie byłaby to jakaś rodzina z Ukrainy...