Kochani Przyjaciele Misji!
Był ranek 19 września 2002 r. W nocy został ogłoszony stan wojenny w kraju. Do nas - do buszu - informacja ta jeszcze nie dotarła. Nieświadomy sytuacji, wybieram się do stolicy
biskupiej, do miasta o nazwie Man, od którego dzieli mnie 140 km. W czasie drogi zaczyna niepokoić mnie fakt dokonywania dokładnych kontroli moich dokumentów i samochodu.
Policjanci, którzy znają mnie od lat, są bardzo oschli i oficjalni, nie chcą udzielić żadnych informacji. Co się stało? Po dojechaniu do najbliższego miasteczka próbuję włączyć radio w samochodzie,
aby posłuchać wiadomości. Niestety, na wszystkich falach można usłyszeć tylko spokojną muzykę. Dopiero po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu kilometrów, przy okazji ponownej kontroli, dowiaduję się,
że w Abidzanie miał miejsce zamach na prezydenta. Pomyślałem sobie: "Nic nowego!".
Kochani, musicie wiedzieć, że na Wybrzeżu Kości Słoniowej zamachy na prezydenta lub innego dostojnika państwowego przeżywamy co najmniej raz w roku. Zawierucha w państwie trwa
wówczas około dwóch tygodni, po czym wszystko wraca do "normy". Okazuje się, że tym razem scenariusz ma być zupełnie inny. Rozpoczyna się wojna domowa.
Dni pełne niepokoju i walk płyną jeden za drugim. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta i niebezpieczna. Walki zaczynają się nasilać i obejmować coraz
większą część kraju. Z każdym dniem strach głębiej zagląda nam w oczy. Do buszu docierają tylko strzępy informacji. Po pewnym czasie okazuje się, że walki w stolicy zostają
krwawo stłumione. Ginie wiele osób. Nikt o to nie dba. Najważniejsze jest to, że wojsko przejmuje kontrolę nad Abidzanem.
Abidzan to zaledwie jedno miasto. Nas interesuje, co z resztą kraju? Czy tam też mordowani są ludzie? Czy jest szansa na pokój? Dowiadujemy się, że na północy kraju walki nabierają coraz
bardziej brutalnego charakteru. Granice z wszystkimi państwami zostają zamknięte. Kolejne dni przynoszą nowe, straszne wiadomości: wojna się rozprzestrzenia, wciągając w swoją otchłań
coraz większą połać kraju. W miastach i miasteczkach zamiera życie. Urzędy, szkoły, szpitale i inne instytucje są zamykane. Zaczyna brakować żywności, której i tak
nigdy nie było pod dostatkiem. Lęk powoduje, że ludzie zaczynają opuszczać swoje domy. Rozpoczyna się wielka migracja z północy na południe, w nadziei na ocalenie życia. Ludzie koczują
w buszu, niejednokrotnie przez kilka dni nic nie jedząc.
Docierają do nas kolejne wiadomości. Miasto Man zostaje zajęte przez rebeliantów. Księdza Biskupa osadzają w areszcie domowym. Wiele placówek misyjnych w całym kraju zostaje
zamkniętych. Zadajemy sobie pytanie o los księży i zakonnic... Pokładamy w Bogu nadzieję, że żyją.
Wygląd placówki misyjnej w Zagne też zmienia się z dnia na dzień. Dociera do nas coraz większa liczba uchodźców. Zaczęło się od 15 osób. Po kilku dniach jest ich już 1200 osób.
Pomyślcie: 1200 osób na terenie jednej, małej misji w środku buszu! Wśród nich są chrześcijanie, muzułmanie, animiści... i jeszcze inni. W takiej chwili liczy się tylko
człowiek, wyciągający rękę i proszący: "Ojcze! Niech mi Ojciec pomoże!". Co mam robić? Otwieram wszystkie pomieszczenia. To i tak za mało. Ludzie śpią, gdzie mogą, także
w budynku kościoła. Muszę przyznać, że święte miejsce, bez względu na wyznanie osób tam przebywających, zostało przez nie należycie uszanowane.
Dni stają się coraz trudniejsze. Zaczynam się zastanawiać, co dalej? Nie mamy żywności, brakuje lekarstw, na dodatek rozpoczyna się epidemia czerwonki. Na świat przychodzą dzieci. Dla wielu z nich
chwila otwarcia oczu staje się chwilą zamknięcia ich na wieczność. Moje kapłańskie serce krwawi, gdy patrzę na ogrom ludzkiego nieszczęścia i nędzy. Postanawiam szukać pomocy. Wybieram się
do najbliższego miasteczka Guiglo (40 km od misji). Po trzech godzinach jazdy, po wielokrotnych kontrolach, docieram na miejsce. Udaję się do Czerwonego Krzyża, aby prosić o pomoc, lekarstwa
i żywność. Dostaję zapewnienie, że nazajutrz w misji pojawią się pracownicy Czerwonego Krzyża, aby rozeznać sytuację.
Przed powrotem do Zagne postanawiam telefonicznie powiadomić o sytuacji dwóch biskupów: miejscowego w Man oraz biskupa włocławskiego Bronisława Dembowskiego, ordynariusza diecezji,
z której pochodzę. Niestety, nie jest to możliwe, wszystkie telefony są wyłączone. Po chwili zastanowienia, bazując na 13-letnim doświadczeniu życia w Afryce, za pieniądze,
które jeszcze mam, kupuję trochę lekarstw, kilkanaście worków ryżu, olej oraz mleko dla dzieci. Tak zaopatrzony, udaję się w drogę powrotną. I znów: kontrole, sprawdzanie, tłumaczenie.
Zabierają mi część żywności. Z pomocą Bożą większość udaje mi się dowieźć do placówki.
Ludzie witają mnie okrzykami radości. Są szczęśliwi, że wróciłem, że przywiozłem żywność i dałem nadzieję na dalszą pomoc. Czekamy na przyjazd przedstawicieli Czerwonego Krzyża. Niestety,
nadaremnie. Mijają kolejne dni, wydaje się, że nikt o nas nie pamięta, a pomoc pozostanie tylko obietnicą. W tej sytuacji proszę o wsparcie moich parafian.
Wiem, że też są biedni i cierpią niedostatek, ale sytuacja nie daje mi wyboru. Prośba zostaje przyjęta ze zrozumieniem. Ludzie zaczynają znosić do misji to, co mają: ryż, maniok,
banany, ktoś przyniósł pięć chlebów, ktoś inny dał 500 tamtejszych franków (ok. 1 dolara USA)... Taka sytuacja utrzymuje się przez siedem tygodni. W końcu nadchodzi wymodlona pomoc od międzynarodowych
organizacji. Opatrzność nam pomogła!
Tych dni nie zapomnę do końca życia, tak jak każdy misjonarz, który przeżył podobne chwile. Lęk, strach były naszymi towarzyszami przez wszystkie niepewne dni i nieprzespane noce. Skołatane
myśli ciągle obracały się wokół wojny i niepewności, będącej naszą powszedniością. Pytania bez odpowiedzi były naszą codziennością: Czy rebelianci przyjdą dzisiaj, czy być może jeszcze jeden
dzień mamy darowany? Czy zabiorą nam to, co jeszcze mamy? Czy jutro zobaczymy jeszcze niebo nad nami, czy być może przyjdzie nam rozliczyć się już z życia przed Bogiem?
W te ciężkie dni została nam wszystkim tylko modlitwa i ufność w opatrzność Bożą. Wszyscy gorąco się modlili - i modlą nadal - aby skończyły się dni cierpienia w tym
kraju. Kraju, który był dla mnie ojczyzną przez ostatnie 13 lat. Proszę Was, drodzy Przyjaciele misji, o modlitwę za pokój na całym świecie. Teraz, będąc w Polsce, sercem
i modlitwą pozostaję tam, z moimi czarnymi braćmi w Chrystusie. Bądźcie i Wy z nami. Po odpoczynku na polskiej ziemi wracam do Afryki, aby kontynuować
misję.
Pomóż w rozwoju naszego portalu