Ks. prałat Zygmunt Malacki, proboszcz parafii św. Stanisława Kostki
W życie wkalkulował śmierć
Najbardziej utkwiło mi w pamięci moje ostatnie spotkanie z ks. Jerzym. Był rok 1984. Kilka tygodni przed porwaniem przyszedł on do mnie, do kościoła akademickiego św. Anny przy
Krakowskim Przedmieściu, gdzie byłem wtedy rektorem. Była to niespodziewana wizyta. Wracał akurat od Księdza Prymasa z jego rezydencji przy Miodowej. Zdziwiłem się, że przyszedł akurat do mnie.
Rozmowa bardzo szybko zeszła wtedy na temat Jerzego. Nie wiem dlaczego, ale zapytałem go wtedy: Jurek, czy ty jesteś świadom zagrożenia życia? „Tak, jestem świadom” - odpowiedział z absolutnym
spokojem. Był poważny, skupiony. A ja - kompletnie zaskoczony. Po raz pierwszy chyba wówczas zrozumiałem, że w wybór swojej drogi życiowej Jurek wkalkulował śmierć. To niesamowite,
jak trafnie potrafił odczytywać wolę Bożą w swoim życiu.
Gdy się rozstawaliśmy, ks. Jerzy wzrok miał utkwiony gdzieś daleko, jakby już nieobecny. Powiedział „Szczęść Boże” i przez mały dziedziniec wyszedł na Krakowskie Przedmieście.
Nie przypuszczałem, że było to nasze ostatnie spotkanie. Potem dowiedziałem się, że Jurek został uprowadzony przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa.
Katarzyna Soborak, notariusz procesu beatyfikacyjnego ks. Popiełuszki
Reklama
Bardziej niż o siebie, bał się o innych
Gdy zbliża się 19 października, przychodzi mi zwykle na myśl moje ostatnie spotkanie z ks. Jerzym. Był wtorek, 16 października. Trzy dni przed porwaniem. W warszawskim kościele
św. Stanisława Kostki uczestniczyłam we Mszy św., którą odprawiał ks. Jerzy. Potem rozmawiałam z nim przez kilka minut przed plebanią, dopytywałam czy zamówił dla mnie kolejne tomy
Biblii, o które go kiedyś prosiłam. Więcej ks. Popiełuszki nie widziałam. Natomiast początki mojej znajomości z nim sięgają roku 1982, kiedy wyrzucono mnie z pracy za strajk.
Zostałam pozbawiona wynagrodzenia. Wtedy koledzy organizowali dla mnie zbiórki pieniędzy. Ponieważ jednak po trzech miesiącach przywrócono mnie do pracy i wypłacono zaległą pensję, chciałam
oddać zebrane przez kolegów pieniądze tym, którzy bardziej ode mnie potrzebowali wsparcia. I poszłam z tą propozycją do ks. Jerzego. Zapytałam, czy może przekazać komuś te pieniądze.
Zgodził się. I tak zaczęła się nasza znajomość.
Potem regularnie przychodziłam na Msze św. za ojczyznę i na niedzielne Msze ks. Jerzego, podczas których głosił kazania. Ks. Jerzy przede wszystkim dawał nam wtedy nadzieję.
Mówił o miłości, o zwyciężaniu zła dobrem. Z tych Mszy wychodziłam naprawdę wewnętrznie uspokojona. On miał tę charyzmę: powodował, że ludzie potrafili pozbywać się nienawiści
do swoich wrogów. Kiedy prosił ludzi wychodzących z Kościoła, by nie dochodziło do zamieszek ani prowokacji, tłum z uwagą słuchał tych słów i spokojnie, w nastroju
modlitewnym, rozchodził się do swoich domów. Nie pozwolił się sprowokować.
Ks. Jerzego wciąż śledzono, prześladowano, wszędzie miał swoich „aniołów stróżów”. Pod koniec życia coraz częściej o tym mówił. Wspominał czasem, że docierają do niego wiadomości,
iż jest na liście KC wśród wielu kapłanów, jako jeden z pierwszych przeznaczonych do szczególnych represji. Zdawał sobie sprawę, że grozi mu niebezpieczeństwo. Stąd wypowiadał nieraz słowa:
Jestem gotowy na wszystko.
Ale bardziej niż o siebie, bał się o innych: o rodzinę, księży na plebanii, o swoich przyjaciół. Pamiętam, kiedyś czekaliśmy na niego pod pałacem Mostowskich,
gdy był tam przesłuchiwany. Gdy wyszedł, zdążył zauważyć, że tuż obok nas przejechał samochód. Pierwsze słowa, jakie wypowiedział brzmiały: „Przecież by was pozabijali”.
Ks. Jerzy był w jakiś sposób związany z całą naszą rodziną, błogosławił nawet ślub mojej córki. Na jego cześć mój wnuczek otrzymał imię Jerzy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Waldemar Chrostowski, przyjaciel i kierowca ks. Jerzego
„Panowie, dlaczego mnie tak traktujecie?”
Był 19 października 1984 r. Kiedy rano wyjechaliśmy z ks. Jerzym z Warszawy do Bydgoszczy, jak zawsze, w samochodzie odmówił Różaniec, potem trochę rozmawialiśmy.
W Bydgoszczy gorzej się poczuł. Był jakiś nieswój. Miał podwyższoną temperaturę. Po Mszy położył się na chwilę, żeby odpocząć. Odprawił tam ostatnią Mszę w swoim życiu. Ale nie wygłosił
kazania. Poprowadził za to rozważania bolesnych tajemnic Różańca. Wtedy też padły słynne już, ostatnie publicznie wygłoszone słowa: „Módlmy się, byśmy byli wolni od lęku, zastraszenia,
ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy”. Po Mszy na dziedzińcu przed kościołem czekało na niego ponad 200 osób. Był zmęczony, ale z nimi się spotkał. Nie potrafił
odmówić. Porozmawiał z nimi jakieś pół godziny, po czym zjedliśmy kolację z nieżyjącym już dzisiaj ks. Osińskim i kilkoma jego przyjaciółmi. Potem Jerzy zdecydował, że
nocą wracamy do Warszawy. Rano miał odprawić Mszę w kościele św. Stanisława Kostki. Około godziny 21 zatem wyruszyliśmy.
Tuż za miastem, tradycyjnie już ks. Jerzy odmówił Różaniec. Gdy skończył, zaproponowałem, by się przespał. A ksiądz na to: „Mamy przed sobą tyle kilometrów, jeszcze zdążę”.
I sam zaczął rozmowę. Opowiadał, że jako dziecko wyrzeźbił kiedyś kasztanowe ludziki. W pewnym momencie gwóźdź się obsunął i przebił mu dłoń na wylot. Patrząc na ranę,
dziewięcioletni wówczas chłopiec pomyślał: „Mam podobną ranę jak Chrystus, kiedy został przybity do krzyża...”. I wtedy nagle zobaczyłem, że za nami jedzie samochód.
Mrugał do nas długimi światłami. Oślepiły mnie. Zobaczyłem człowieka w mundurze milicji drogowej. Dawał znaki, abym zjechał na pobocze. Zwolniłem. Wtedy Jerzy kazał mi się zatrzymać. „Stań,
bo możemy mieć kłopoty” - powiedział. I dodał: „Ciekawe, co teraz wymyślili”. Nie wiedział jeszcze, że mają w bagażniku dwa worki z kamieniami,
sznur, kije, kajdanki. Wszystko dla niego.
Po chwili milicjant zażądał dokumentów. Kazał wyłączyć silnik i wyjąć kluczyki. Chrostowskiemu zlecił, by przesiadł się do radiowozu policyjnego na próbę trzeźwości. - Oniemiałem,
gdy potem zaczął wpychać mi jakąś szmatę w usta. I zajęli się księdzem. Chwycili go za rękawy sutanny i wyciągnęli z samochodu. „Panowie, dlaczego
mnie tak traktujecie?”. Były to ostatnie słowa, jakie z jego ust usłyszałem. Po chwili dobiegło mnie głuche uderzenie, jakby ktoś uderzył pałką w worek mąki. Usłyszałem trzask
bagażnika. A potem rozkaz jednego z milicjantów: „Gazu!”. I samochód ruszył. Licznik wskazywał setkę.
Pomyślałem; wyskoczę i zabiję się. Może zostanie po mnie mokra plama. Jeżeli ktoś zobaczy, że wypadam z pędzącego samochodu, to będzie jakiś ślad. I może Jerzy ocaleje.
Inaczej obaj znikniemy bez śladu. Bardzo wolno odchyliłem się od siedzenia. Zakryłem twarz lewą ręką. Udawałem zrozpaczonego, by rozwiać podejrzenia, że coś planuję. Prawym palcem wyczułem klamkę drzwi
samochodu. Gdy zbliżyli się do jakiejś miejscowości, na lewym poboczu dostrzegłem ludzi. Przeżegnałem się w myśli. Szarpnąłem klamkę. Poczułem powiew powietrza. Upadłem na jezdnię. Czułem jak
asfalt zdziera mi skórę z ciała. Miałem wrażenie, że kości rozsypią się zaraz w drobny mak. Ale zwinąłem się w kłębek i pozwoliłem ciału toczyć się bezwładnie.
Potem zerwałem się na równe nogi. Zobaczyłem, jak bandyci z księdzem oddalają się. Doczołgałem się do pobliskiego domu. Prosiłem, by połączono mnie z kurią warszawską. Ale połączenia
z Warszawą w ogóle nie było. Jedynie z Pogotowiem Ratunkowym bądź z milicją. Poprosiłem, by ludzie wezwali karetkę. Tak uczynili. Ale gdy przyjechał lekarz
i chciał mnie opatrzeć, odmówiłem. Tłumaczyłem, co się stało, i prosiłem, by zawieźli mnie do najbliższego kościoła. Pojechaliśmy więc do Torunia. Kiedy wjechaliśmy w ciemne
uliczki Starówki i dostrzegłem kościół, wyskoczyłem z karetki i zacząłem się dobijać do drzwi plebanii. Gdy zobaczyłem księdza w drzwiach, odetchnąłem.
Ks. prałat Grzegorz Kalwarczyk, kanclerz kurii warszawskiej
Oczy miał poczerniałe, palce nadgniłe
Gdy podano wiadomość o odnalezieniu w wodzie ciała ks. Jerzego, kuria wydelegowała mnie, bym - razem z ks. Żmijewskim - odebrał je z prosektorium
w Białymstoku i przywiózł do Warszawy. Ten widok mam w pamięci do dziś: leżące na wznak na stole nagie ciało ks. Jerzego, przykryte z wierzchu białą tkaniną.
Było tak zmienione, że mieliśmy kłopoty z jego rozpoznaniem. Było pokryte sińcami, golenie wyglądały tak, jakby płatami pozdzierano z nich naskórek albo jakby były objedzone przez
faunę wodną. Twarz - niczym miazga, oczy poczerniałe, palce u rąk i nóg koloru brązowego i czerwonego, miejscami nadgniłe. Włosów niewiele.
W identyfikacji zwłok pomógł nam jeden z hutników: Jacek Lipiński, który od dentystki ks. Jerzego przywiózł z Warszawy wykaz uzębienia i lusterko dentystyczne. Sprawdzenie
dało wynik pozytywny. Chcąc jednak uniknąć wątpliwości, poprosiliśmy do prosektorium braci ks. Popiełuszki, którzy czekali z rodzicami na korytarzu. Jeden z nich rozpoznał znamię
na klatce piersiowej. Po zakończeniu identyfikacji fotograf z Zakładu Medycyny Sądowej zaczął robić zdjęcia. Wtedy aparat wyjął również ks. Żmijewski. - Księdzu nie wolno fotografować
- usłyszał od funkcjonariusza MSW. Wtedy się wtrąciłem. Zaprotestowałem, że funkcjonariusz utrudnia pracę i uniemożliwia rozpoznanie ciała. Poprosiłem o jego nazwisko. Interwencja
okazała się skuteczna, bo więcej nikt nie przeszkadzał nam w robieniu zdjęć.
Zmasakrowane ciało ks. Jerzego siostry szarytki ubrały w białą koszulę, czarne spodnie oraz w sutannę i czerwony ornat. Do ręki włożono mu krzyż z pasyjką
i różaniec, który otrzymał od Jana Pawła II, a pielęgniarki położyły mu na piersi bukiet rumianków, które same uzbierały. Ciało włożono do trumny. Wciąż baliśmy się jednak wprowadzić
rodziców. Poprosiłem ich dopiero, gdy na twarzy ks. Jerzego dokonano drobnej kosmetyki. Potem przyszedł bp Edward Kisiel i zaczęła się wspólna modlitwa przy zmarłym. Po niej zamknięto trumnę,
ale, według wcześniejszych ustaleń, nie lutowano jej w Białymstoku. Księża wzięli trumnę na ramiona i wynieśli na zewnątrz. A tam, wokoło parkanu i na pobliskich
ulicach, z kwiatami w rękach czekały już tłumy ludzi. Modlili się, klęcząc śpiewali pieśni religijne: My chcemy Boga, Serdeczna Matko. W ten sposób żegnali księdza. Potem
jacyś mężczyźni przejęli trumnę i wysoko nad ludzkimi głowami nieśli ją do samochodu. Utworzył się szpaler kwiatów i zniczy, które wyznaczały drogę. Wielu ludzi płakało. Gdy trumnę
włożono do samochodu, usiadłem przy niej. Ubrany byłem w strój liturgiczny: komżę i fioletową stułę.
Ks. Żmijewski pojechał pierwszy, przed konduktem, jako pilot. W jednym z samochodów siedzieli rodzice. W kondukt zaś włączyli się spontanicznie kierowcy taksówek i samochodów.
Włączyli klaksony, słychać było wycie syren. I tak, w blaskach zachodzącego słońca, trumna z ciałem ks. Jerzego opuszczała granice archidiecezji białostockiej. We wsi
Żółtki kondukt się zatrzymał. Wszyscy wysiedli z samochodów. Tłum zaczął się modlić. Potem Jacek Lipiński powiedział do zgromadzonych: „Zabieramy wam ks. Jerzego po to, żeby już zawsze
był z nami”. I kondukt żałobny ruszył powoli do stolicy.