Słońce czerwonym promieniem zamykało na zawsze kolejną jesienną sobotę. Msza w kaplicy szpitalnej właśnie się skończyła. Ksiądz udał się do zakrystii, by zdjąć szaty liturgiczne, a chorzy pogrążyli się
jeszcze w głębokiej modlitwie. Jedni prosili Boga o siły na kolejny tydzień cierpienia, drudzy przywoływali w pamięci tych, co niedawno odeszli, jeszcze inni dziękowali za odzyskiwane zdrowie i zbliżającą
się chwilę powrotu do domu. Gęstą ciszę modlitwy przerwał nagle odgłos szybkich kroków osoby sunącej po korytarzu. Niektórzy chorzy odwrócili głowy i przez uchylone drzwi zobaczyli kobietę, która prawie
wbiegła do szpitalnej zakrystii.
Nagłe wtargnięcie nieznajomej zaskoczyło kapłana. Zastygł w bezruchu, trzymając w wyciągniętych dłoniach ornat. Wpadające przez okno ostatnie promienie słońca ożywiły tkaninę tak, że wyglądała teraz
jak skrwawiona. Kobieta także zatrzymała się, jakby nagle zapomniała, po co przyszła, a może tylko przypominała sobie wypowiedź, którą ułożyła, idąc pospiesznie do tego miejsca, a którą teraz próbowała
bezskutecznie przywołać w pamięci. W końcu westchnęła głęboko i niezwykle smutno, po czym powiedziała głośno i z naciskiem: „Musi ksiądz odprawić Mszę. Natychmiast. To jedyny ratunek”. I jakby z tymi
słowami uszedł z niej cały upór i siła, które przyprowadziły ją do tego miejsca, osunęła się bezwładnie na krzesło.
W tym momencie otworzyły się drzwi i w progu stanął ksiądz proboszcz, który właśnie wrócił z oddziałów, gdzie rozdawał Komunię chorym leżącym w łóżkach. Pytająco spojrzał na wikariusza. „Ta pani prosi
o Mszę św.” - powiedział młody ksiądz. Proboszcz usiadł naprzeciwko kobiety. „Co się stało?” - zapytał. Jej oczy zaszły łzami. „Godzinę temu przywieziono mojego syna z wypadku. Podobno nie ma szans. Nie
dali mi go zobaczyć. Mówią, żebym się modliła, a ja nie chcę, już nie potrafię. Łukasz to wszystko, co mam. Jeśli umrze to... to... - zaniosła się głośnym płaczem. - Nie mam dla kogo żyć. Dlaczego On
mi to robi, dlaczego Bóg mnie nienawidzi?! To przez to, że nie chodzę do kościoła?! No to jestem! Niech ksiądz odprawi Mszę... To jedyny ratunek”.
Proboszcz wstał. „Jedziemy do kościoła” - pomógł kobiecie podnieść się z krzesła. Gdy wychodził, powiedział coś do wikariusza. Ten skinął głową i został w szpitalnej zakrystii.
W pustej świątyni panował półmrok. Nie dochodziły tu też odgłosy miasta. Wydawało się, że kościół śpi. Ciepłą ciszę przeniknął nagle skrzyp otwieranych drzwi od zakrystii. Kobieta weszła powoli, rozglądając
się niepewnie. Nie bardzo wiedziała, co ma robić. Wiele lat nie odwiedzała tego miejsca. Nie pamiętała już czy to brak czasu, codzienne troski, niedzielne wypady za miasto, czy to, że nikt ze znajomych
nie chodził do kościoła, spowodowały, że pewnego dnia uświadomiła sobie, że Bóg nie jest jej potrzebny. Nie czuła nawet różnicy między czasem, gdy chodziła na Msze, z których - we własnym odczuciu - nic
nie wynosiła, a czasem pytana odpowiadała beztrosko: „Tak, jestem wierząca, ale już nie praktykuję, wyrosłam z tego”.
Gdy dowiedziała się, że jej syn miał wypadek, zachowała całkowity spokój. To działo się nie jej, ale komuś innemu, oglądanemu z boku. Ktoś zabrał ją na miejsce wypadku. Zobaczyła okręcone wokół drzewa
żelastwo, które kiedyś było samochodem jej syna. Dopiero, gdy podchodziła do wraku, stąpając po drobinach szkła, chrzęszczącego jak kruszony lód i zobaczyła krew rozlaną wszędzie, poczuła, jak lodowate
szkło, po którym stąpała, przeniknęło do góry przez jej ciało i z potworną szybkością okręciło się wokół serca, jak samochód Łukasza wokół drzewa. Nie pamiętała, jak z krzykiem upadła na szosę. Czuła
tylko, że Ten, którym wzgardziła, dopadł ją i ukarał. Chciała się wtedy modlić; wymodlić te wszystkie stracone chwile i cofnąć czas. To przeczucie zamieniło się w pewność, gdy w szpitalu lekarz zasłonił
jej sobą wejście do sali, gdzie leżał jej syn i dziwnym głosem powiedział: „Proszę się modlić, tu nic więcej nie pomoże”.
Teraz była w miejscu, które miało przywrócić zdrowie jej synowi. Choć myślała tylko o tym, to nie mogła się powstrzymać przed rozglądaniem się wokoło i łapczywym nasycaniem wzroku uśpionym w półmroku
wnętrzem kościoła. Ze ścian spoglądały na nią potężne postacie świętych, Apostołów, męczenników i aniołów. Na szczytach bocznych ołtarzy, zza drewnianych obłoków wyglądały pucołowate cherubinki. Adam
wiecznie wyciągał dłoń po zakazany owoc, Piotr wciąż czekał na głuche uderzenie młota i przeszywający ból gwoździa, oślepiony pod Damaszkiem Szaweł dźwigał się z ziemi, by zostać Pawłem - Apostołem Narodów,
a Judasz jeszcze nie zamknął za sobą drzwi sali na górze, gdzie zdradzony Mistrz nieustannie przemieniał chleb w Ciało, wino w Krew. Wszystkie te postacie trwały w czasie i przestrzeni i choć wszystko
wokół nich wirowało, kotłowało się, rodziło i umierało, to one pozostawały nieruchome, bo odbijały rzeczywistość niezmienną i wieczną.
Kobiecie siedzącej w drugiej ławce zaschło w ustach. Poczuła się nagle mała i zagubiona. Kimże była, że ośmieliła się kiedyś zbuntować, że wzgardziła tym, co godne nieustannej czci? Kimże jest, że
ośmiela się przychodzić i jeszcze prosić o cokolwiek? Nie znalazła odpowiedzi. Poczuła natomiast wstręt do siebie i tego, co teraz robi. Nie powinna oczekiwać ratunku. Nikt się nad nią nie zlituje. Nikt
jej nie zrozumie... Zapragnęła uciec. Już brała leżącą obok na ławce torebkę, gdy nagle zobaczyła wpatrzone w siebie smutne oczy. Prawie krzyknęła z wrażenia. Oczy te były inne niż wszystkie pozostałe:
nie surowe spojrzenie marmurowego pustelnika, nie cierpiące oczy męczennika z fresku, nie zezowate oczka drewnianego cherubinka, ale oczy Kobiety, oczy Matki, smutne, ludzkie, zatopione w ciemnej twarzy
naznaczonej szramami. Kobiety patrzyły na siebie i rozumiały się bez słów. Jedna w królewskiej sukni i koronie, druga w pogniecionym płaszczu, jedna z niemowlęciem na rękach, druga z dorosłym synem cierpiącym
daleko stąd. Jedna z obliczem pooranym bliznami, druga z twarzą zalaną łzami. Łączyło je o wiele więcej. Ich synowie mieli umrzeć. Jeden za życie świata... A drugi? I nagle kobieta zrozumiała, że jej
syn umiera, by ona mogła być teraz w tym niezwykłym miejscu, że gdyby nie wypadek, nigdy nie wpatrywałaby się w oczy Kobiety trzymającej na rękach Boga; Kobiety, podającej jej swojego Syna, już na zawsze...
Siedząca w ławce zapłakała. Gdy uniosła wzrok, oczy Kobiety z obrazu patrzyły już inaczej. Wskazywały na coś, co znajdowało się w głównym ołtarzu. Daleko przed nimi migotało czerwone światełko wiecznej
lampki. Maleńki płomyk był jedynym żywym elementem wnętrza świątyni. Przyciągał do siebie i przemawiał. Ten płomyk dawał nadzieję i trudną miłość. Kobieta nie mogła oderwać od niego wzroku...
Biała figura stojąca w cieniu obok ołtarza poruszyła się. Kobieta drgnęła przestraszona. Z mroku wyłonił się proboszcz ubrany w albę i stułę. Podszedł do kobiety i zapytał: „Czy chciałaby się pani
wyspowiadać przed Eucharystią?”. „Tak. Bardzo tego pragnę. Dla mojego syna. Dla siebie...”.
Była to spowiedź, jakiej nigdy się nie zapomina; spowiedź, do której się tęskni, wylanie serca przed Bogiem. Zapamiętała słowa: „Kiedy dotyka nas ból, to często pochodzi on od nas. Ale kiedy dotyka
nas cierpienie wyrywające duszę, to jest to mowa Boga. Jak małą jest On dla nas wartością, że aby Go usłyszeć, musimy nieraz wszystko stracić. Jak wielką jesteśmy dla Niego wartością, że aby nas odzyskać,
musi nam niekiedy wszystko zabrać. Kochać, gdy wszystko ci zabierze, to jest Miłość...”.
Potem Eucharystia, zstąpienie Miłości na ziemię. Po przyjęciu Komunii kobieta długo modliła się. Gdy skończyła, wnętrze kościoła zakwitło czerwonymi promieniami słońca wpadającego przez szkło witraży...
Była gotowa na wielkie zabranie, które paradoksalnie otwierało rzeczywistość daru, o jakim wcześniej nie śmiała marzyć.
W szpitalu, tej samej nocy i następnego dnia widziano kobietę trwającą w bezruchu przy łóżku umierającego syna. Gdy ona była jeszcze w kościele, wikariusz udzielił Łukaszowi ostatniego namaszczenia.
Spod powiek umierającego wypłynęła łza. Matka i syn trwali wspólnie na początku nowej drogi. Byli zupełnie spokojni. Nikt im nie przeszkadzał. Kiedy w południe umierał, powiedziała do niego: „Do zobaczenia...”
i dodała: „Niech cię Bóg prowadzi”. Żałowała, że powiedziała to dopiero teraz.
Pomóż w rozwoju naszego portalu