To miała być zwyczajna Wigilia, taka jak co roku. Mieszkanie lśniło czystością, prezenty były zapakowane, na stole leżał opłatek, a pod obrusem szeleściło siano. Nasze dzieci, Gosia i Rafał, ubierały
choinkę, podczas gdy mój maż Marek jak zwykle siedział wygodnie w fotelu, czytał gazetę i co chwilę pokrzykiwał: „Długo jeszcze?”. Cóż, nawet w Wigilię nie potrafi mówić po ludzku.
Kończyłam przygotowanie wieczerzy. Biegłam właśnie z karpiem, który wymknął się spod młotka i skakał po podłodze, gdy nagle... ktoś zadzwonił do drzwi.
Nikogo się nie spodziewałam. A już najmniej niespodziewanego gościa, który stanął na progu mieszkania. W ręku trzymał dużą walizę, cały drżał z zimna.
- Bardzo państwa przepraszam - odezwał się cicho, szczękając zębami. - Jestem tu przejazdem i uciekł mi autobus, a następny mam za trzy godziny. Czy mogę ogrzać się u was przez chwilę? Na dworze jest
strasznie zimno, a ja nie znam tu nikogo.
Bezczelny! Nachodzi ludzi akurat w Wigilię!
Jesteśmy jednak rodziną dobrze wychowaną, więc go nie pogoniliśmy. Brzydzimy się brakiem szacunku, nietolerancją, przemocą i nie przeklinamy przy dzieciach (klnę tylko przy mężu). Wiedziałam, że jeśli
zamknęłabym mu drzwi przed nosem, to uważałabym się za głupią babę bez serca. Dlatego musiałam zaprosić go do domu.
- Chyba trafiłem na odpowiedni moment, co? Wprost uwielbiam pierogi z kapustą - mruknął nieznajomy i poklepał się po brzuchu.
Markowi mało oczy z orbit nie wyszły, a dzieci jeszcze głośniej zaczęły chichotać. No cóż, przecież jest Wigilia, a my, osoby kulturalne, nie wyrzucimy go z domu.
Gość w mig pochłonął efekty mojej kuchennej pracy. Dziś chyba naprawdę będziemy musieli pościć!
Jakby tego jeszcze było mało, nagle odezwał się karp, o którym w całym zamieszaniu wszyscy zapomnieli. Ryba rozłożyła się na kanapie, z gracją podpierając się płetwą. Wytrzeszczyła oczy i roześmiała
się bezzębnymi ustami.
- No, co jesteście tacy przerażeni?! Nie bójcie się, przecież was nie zjem. A że dziś Wigilia, to mogę sobie trochę pogadać, no nie? Ludzie, ale cyrk - dalej sepleniła ryba. - Myślicie tylko o tym,
aby na święta jeść do upadłego. Człowiekowi w potrzebie żałujecie każdego okruszka. Najchętniej wyrzucilibyście go za drzwi, żeby nie pobrudził wam dywanu. Żadnej tolerancji, żadnego szacunku dla tradycji!
- Co ty wygadujesz? Przecież właśnie tradycyjnie chcieliśmy cię zjeść! Cała rodzina cię uwielbia!
- Pewnie, w szczególności, gdy jestem gorąca i chrupiąca. Każdy lubi dobrze zjeść, nieprawdaż? A podzielić się z innymi - już nie tak bardzo. Drugi człowiek to dla was wróg lub natręt. Wy przecież
jesteście tacy zapracowani i zmęczeni. Świątecznych tradycji przestrzegacie tylko wtedy, kiedy jest to dla was wygodne. Przypomnę wam jeszcze, że dziś Wigilia - ciągnął karp - dzień cudów. Nie wierzycie?
Przedstawiam wam więc świętego Mikołaja, legendarnego rozdawcę prezentów.
Ryba szerokim gestem wskazała płetwą za żarłocznego mężczyznę. - Przybyłem do waszego miasta incognito - wyjaśnił Mikołaj - aby przekonać się, jak ludzie traktują niespodziewanego gościa. Wizyta w
przebraniu to stary numer, ale zawsze skuteczny. Ludzie nigdy mnie nie rozpoznają, dzieci bardziej wierzą w Batmana lub Supermena niż w świętego Mikołaja. Jednak ja nim jestem naprawdę.
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Mikołaj stanął przed nami w swoim czerwonym kubraczku.
- Od wielu godzin włóczyłem się po okolicy i nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Dopiero wy przyjęliście mnie do siebie. Nie jesteście w pełni dobrzy i bezinteresowni, ale cóż, życie to nie bajka. Pewnie
jeszcze długo bym szukał kogoś lepszego od was, jest już dość późno i nie chcę chodzić po nocy.
Wyciągnął na środek pokoju swoją wielką walizkę. - W nagrodę za to, że poczęstowaliście nieznajomego ciepłym posiłkiem, dostaniecie prezenty. Są tu - w walizce. Tyle wam się nie należy, ale nie mam
ochoty dźwigać tego całego ekwipunku z powrotem. Będę już leciał, bo czekają na mnie z wieczerzą. Na razie żegnam, do zobaczenia!
Niespodziewanie wystrzelił do góry jak rakieta, okrążył żyrandol i śmignął przez komin. Tyle go widzieliśmy!
Po chwili stania w kompletnym bezruchu, cała rodzina rzuciła się na walizkę jak szalona, piszcząc i krzycząc z podekscytowania. Dzieci szczypały się, próbując szybciej sięgnąć zamka, Marek kuchennym
nożem rozcinał pokrywę walizki, a ja przeciskałam się przez nich wszystkich, aby dopchać się do zawartości wspaniałego kufra.
Walka była niezwykle zacięta. Walizę prawie rozerwaliśmy na strzępy. Mój kochany mąż pokroił nożem elegancki żakiet, futro z norek i torebkę z krokodylej skóry, które z pewnością były przeznaczone
dla mnie. Dzieci tak mocno wyrywały sobie lalki, misie i samochody, że została z nich góra połamanych nóżek, rączek i kółek. Nawet upominki dla Marka - cyfrowy aparat fotograficzny i laptop - nie przetrwały
naszej akcji. Wściekła rozwaliłam je tłuczkiem do mięsa, za to, że zniszczył moje kreacje. Z prezentów od Mikołaja zostały żałosne odpadki. Tak to jest, gdy każdy chce mieć wszystko dla siebie - wtedy
często dostaje się figę z makiem. Tyle różnych cudeniek się zmarnowało. Aż chciało mi się płakać... Tylko ryba się śmiała.
- Ludzie, wy zawsze chcecie mieć jak najwięcej dla siebie. O innych natomiast wcale nie myślicie. Nawet w Wigilię, w dzień cudów, który zdarza się przecież jeden raz do roku.
Pomóż w rozwoju naszego portalu