Trzy dni w podróży pociągiem do Workuty - punktu, z którego kielczanin Łukasz Jakóbkiewicz, absolwent architektury Politechniki Krakowskiej, i Łukasz Kocańda, student 4. roku architektury Politechniki
Krakowskiej wyruszają na wyprawę 9 kwietnia br. Na początku 4 dni marszu przez tundrę. Dopiero gdzieś w oddali rysują się mgliste, lekko przyprószone śniegiem szczyty Uralu, jeszcze zbyt dalekie, by dotrzeć
do nich dziś. Równy miarowy marsz z bagażem, każdy po 50 kg, ciągnionym na saniach. Narty, sprzęt biwakowy, prowiant. Kondycję należało wypracować już dużo wcześniej. Bez śniegu najlepiej trenować z oponami
samochodowymi. Podwieszone trzy opony wyrabiają mięśnie, przyzwyczają kark do dźwigania ciężaru. Do tego dochodzą jeszcze biegi na kilka miesięcy przed wyprawą. Chodzi o dobrą wydolność oddechową. Przy
stałej temperaturze dochodzącej do minus 30 stopni, jaka panuje o tej porze roku, ważna jest ogólna sprawność fizyczna. Ponadto wiele przeczytanych książek, zebranych praktycznych informacji, cennych
wskazówek. Dobrze jest czerpać z doświadczenia innych.
Wędrówka. Jeden idzie po śladach drugiego. Pogoda - jak mawiają alpiniści „gospodyni gór” - jest łaskawa. Kierunek marszu wyznacza kompas. GPS to jeszcze zbyt drogi wynalazek.
Na wszelki wypadek notują położenie geograficzne, gdyby przyszły dzień okazał się mglisty, a widoczność słaba. Wędrówka trwa przeważnie 8 godzin. Samo rozbicie i zwinięcie biwaku każdorazowo zajmuje po
3 godziny.
Ural - łańcuch górski leżący na terytorium Rosji i częściowo Kazachstanu, ciągnący się w pasie 2000 km od Morza Karskiego na północy po środkowy bieg rzeki Ural na południu. Choć jeszcze w Europie,
stanowi granicę oddzielającą Europę od Azji, wciąż odległy i niepoznany, dziki i fascynujący. Trudno było o jakieś informacje, a tym bardziej dobre mapy w czasach, kiedy zaczęli się interesować Uralem
- a było to jeszcze w liceum. Pierwsza książka z biblioteki w Krakowie po rosyjsku, potem obejrzane w klubie slajdy z wyprawy i... pierwsza eskapada w lecie 1999 r.
A potem jeszcze śmielsze marzenie - zimowy trawers wzdłuż Uralu. Trasa ok. 700 km, a u celu Morze Karskie. Trudności ze zdobyciem wizy rosyjskiej decydują o zmianie ich planów. Ostatecznie jest
to przejście przez góry z Workuty do Labytnangi - miasta już po azjatyckiej stronie.
Początki górskich wspinaczek. W przypadku Łukasza Jakóbkiewicza stopniowo od małych wycieczek po świętokrzyskich szlakach z rodzicami, przez wyprawy w Beskidy, potem Gorgany, Tatry, Pireneje i Alpy
francuskie. Podobnie było z jego przyjacielem Łukaszem Kocańdą, który przemierzył już setki kilometrów w górach. Techniczne przygotowanie dają im obu kursy wspinaczkowe w Klubie Wysokogórskim w Krakowie.
Opatrzność czuwa. Pogoda jest jak marsz - umiarkowana, napotkany gdzieś na skraju gór autochton (rdzenny mieszkaniec) - Nieniec, są ślady stada reniferów i dużo zajęcy. Trudno tu o większe
skupiska ludzkie, ale są ślady sań, minięty gdzieś po drodze czum, czyli namiot, w którym mieszkają autochtoni, wskazują na obecność człowieka w tym rejonie. Jednak to tylko ślady. Jedyna chata na trasie
to dawne miejsce prac geologów. Opuszczona ruina z jedną izbą i piecem to azyl dla przemierzających góry, zwłaszcza, jeśli napotkają złą pogodę. Na murach napisy tych, którzy przeszli już ten szlak. Dopisują
również swoje.
Noce. Raczej spokojne. Rozległe przestrzenie, absolutna cisza, przy dobrej widoczności niebo migocące milionem gwiezdnych punktów. W rozbitym namiocie przygotowany posiłek na benzynowej maszynce -
po długim całodniowym marszu smakuje prawie zawsze dobrze. I ten zachwyt nad otaczającym pięknem, często niedostrzegany w cywilizowanym świecie. Takie małe cuda, nie do zauważenia normalnie. Jak choćby
biała zorza układająca się jak organy, czy wschody słońca - za każdym razem inne, z paletą niepowtarzalnych barw.
Zmęczenie. Na pewno niekiedy bardzo dotkliwe, od czasu do czasu daje o sobie znać ból mięśni, stawów, zwłaszcza przy mglistej, wilgotnej pogodzie. Po takim dniu ciało długo ogrzewa się. A wilgoć jest
bardziej uciążliwa niż mróz. „To jest ciekawy rodzaj zmęczenia. Rozkłada się ono powoli” - opowiada Łukasz Jakóbkiewicz. Zazwyczaj 8 godz. snu regeneruje ciało tak, że drugi dzień zaczyna
się z nową energią.
Rozmyślania. Ludzie gór mówią mało. Przychodzą im do głowy najdziwniejsze melodie, które potem mogą towarzyszyć długi czas. Nawet choćby taka jak ta z Zaczarowanego ołówka. I z tą melodią porusza
się człowiek cały dzień. Myśli, jeśli są, to raczej nie przemyślenia głębokie, filozoficzne, nadzwyczajne. Myśli się o „tu i teraz”. Jeśli jest zmęczenie - o odpoczynku, najbliższym
postoju. I to jest fascynujące. Cały ten zgiełk świata pozostaje gdzieś poza świadomością.
Widoki. W zależności od widoczności, przy „ewidentnej lampie”, czyli dobrej pogodzie, bezkres bieli i błękitu, odbijające się w tle sylwetki obłych, gładkich szczytów górskich. Czasem
spadają drobne płatki śniegu. Plenery zwyczajne, ale i niezwyczajne. Rzeźba terenu zróżnicowana. Dużo skał zwietrzałych, kwarcyty, łupki krystaliczne, krajobrazy polodowcowe - czasem przypominające
alpejskie. Odskocznią od miarowej wędrówki są wypady na większe wzniesienia. Dwa szczyty, na które się wspinają, nie mają jeszcze imienia - przynajmniej na mapie.
Ryzyko. Nie ma zagrożenia życia, jednak pewne trudności rysują się pod koniec wyprawy. Ostatnie 4 dni i załamanie pogody. Mgła unieruchamia wędrowców, dodatkowo jest bardzo wietrznie, kończą się zapasy.
Po dniu obozowania na miejscu przejaśnia się tak, że można kontynuować wędrówkę do wytyczonego celu. U kresu wyprawy miejscowość Labytnangi - już po drugiej stronie Uralu i już w Azji. Niemożliwe.
Wyprawa dobiegła końca. 18 dni i 270 km przebytych w niezwykłych górach Ural. Z jednej strony radość, spokój, z drugiej smutek, że to koniec wędrówki. Żal pożegnać Ural. Prawdziwe zmęczenie uwidacznia
się dopiero w drodze z Labytnangi do Sankt Petersburga.
A ryzyko? Góry wciąż uczą pokory. Tuż po ukończeniu trasy dowiadują się o tragedii w wyprawie na Spitsbergen. Jeden z jej uczestników uprawiający wspinaczkę już długie lata, znający doskonale Spitsbergen,
zaginął i nie powrócił z wyprawy.
Tęsknota. Tak, ona jest. Każdy, kto pokochał górskie wyprawy wie, co to znaczy. Już chciałoby się wyruszyć, już być w drodze. To jest jak narkotyk, wciąga. Łukasza wciąż ciągną podróże, ale samo podróżowanie
to za mało. Ciągle oczywiście pozostaje marzenie - trawers wzdłuż Uralu. „To, co mnie fascynuje w górach, to fakt, że nie ma tam miejsca na zakłamanie, nie ma miejsca na kombinacje. Jeśli
jest przeszkoda, trzeba ją pokonać. Bo jest jakaś tęsknota za prostym życiem” - mówi Łukasz Jakóbkiewicz.
Poszukiwania. Czego szukają ci, którzy podejmują długie wyprawy, górskie niebezpieczne wspinaczki. Mistyki? Im wyżej, tym człowiek jest bliżej Boga - mówi wielu. Przejmującej ciszy, w której
dusza może zabrzmieć? Ciekawe są w tym względzie wypowiedzi ludzi, którzy znajdując się na wysokościach 7000-8000 m n.p.m. odczuwają dziwną, tajemniczą obecność kogoś, to daje im poczucie pokoju i bezpieczeństwa.
Są to stany na granicy halucynacji - powodowane niedotlenieniem mózgu, a jednak potwierdzane wielokrotnie - opowiada Łukasz.
Wędrówka, wyjście w odosobnienie czy wyjście w góry na oczyszczenie były w wielu kulturach sposobem na rozpoczęcie nowego etapu w życiu. Dziś tego typu wyprawy dla współczesnego człowieka, korzystającego
z cywilizacyjnych osiągnięć, są również pewną formą oczyszczenia i spojrzenia w głąb siebie.
„W górach można odnaleźć pełnię życia. Mieszkając w mieście człowiek jest otoczony jakąś enklawą. Cały czas dąży do tego, aby żyło mu się jak najbezpieczniej i jak najwygodniej. Wychodząc w
góry, człowiek świadomie odrzuca całą tę ochronę, wybiera ryzyko, ociera się o podstawowe problemy egzystencji” - dodaje na zakończenie Łukasz.
Pomóż w rozwoju naszego portalu