Obchodzona w dniach 2-3 października br. w parafii pod wezwaniem św. Józefa w Przemyślu uroczystość dziękczynienia za dar beatyfikacji ks. Augusta Czartoryskiego prowokuje do refleksji. Czy to tylko przypadek,
że prochy tej niezwykłej postaci znalazły ostatecznie miejsce nie w wielkim świecie, w którym spędził większość swego krótkiego życia, lecz właśnie w Przemyślu, gdzie w kościele Salezjanów będzie miejsce
Jego modlitewnego kultu. Proboszcz parafii ks. Leszek Leś nie ma wątpliwości: „Ten fakt jest nie tylko wyróżnieniem i świętem Rodziny salezjańskiej, ale także wyzwaniem i znakiem czasu dla mieszkańców
miasta, znakiem, który należy odczytać. Problemy dnia codziennego nie powinny przesłaniać nam podstawowej prawdy, którą odkrywa przykład Augusta Czartoryskiego. Nic bardziej nie uzasadnia życia, jak wierność
nauce Chrystusa”.
Biografia ks. Augusta Czartoryskiego jest dobrze znana. Zapisała ją historia, utrwaliły kroniki, przekazy i wspomnienia. Jest jednak ważny epizod pośmiertny, który do tej pory owiany był tajemnicą.
Wiedza o nim nie jest powszechna i choć opisał ten fakt notariusz przemyskiej kurii ks. Bartosz Rajnowski, zdarzenie to nigdy nie zostało upublicznione.
Geneza Fortelu
Ks. August Czartoryski zmarł w 1893 r. w Alassio we Włoszech. Trumnę ze zwłokami złożono w krypcie kościoła w Sieniawie pośród zmarłych członków rodu Czartoryskich. Zapewne fakt, że rozpoczął się
proces przygotowawczy do beatyfikacji był powodem, iż przełożeni Salezjanów postanowili przenieść trumnę z Sieniawy do pierwszego w Polsce Domu Salezjańskiego w Oświęcimiu. Wpierw jednak musieli uzyskać
zgodę ordynariusza diecezji. Był nim wówczas bp Franciszek Barda, który salezjańskiej delegacji oświadczył, że świętych ze swojej diecezji nie wypuści. Zapadła ostateczna decyzja, by trumna trafiła do
Domu Salezjanów w Przemyślu. Był rok 1964. Czas naglił. Rzym czekał na protokół specjalnej komisji, która miała dokonać oględzin relikwii kandydata do beatyfikacji i potwierdzić ich identyfikację. Postanowiono
działać legalnie, zgodnie z urzędową procedurą. W tym celu proboszcz parafii ks. Władysław Chmiel wystosował 3 pisma do odpowiednich władz. Wszystkie odpowiedzi były negatywne, a treść podania identyczna.
„Urząd Parafii św. Józefa Przemyśl Zasanie prosi uprzejmie o wydanie pozwolenia na przewiezienie trumny ze zwłokami Augusta Czartoryskiego… z grobowca kościelnego w Sieniawie do grobowca
Zgromadzenia Salezjanów w Przemyślu. Zaznacza się, że zwłoki wspomnianego wyżej znajdują się zabezpieczone w trumnie metalowej i dębowej będącej w bardzo dobrym stanie. Przewiezienie trumny ze zwłokami
pragniemy uskutecznić stosownie do obowiązujących przepisów w terminie do dnia 15 kwietnia 1964 r.”.
Warto zaznaczyć, że wedle rozporządzenia ministerialnego okres na ekshumację wyznaczony był między 16 października a 15 kwietnia każdego roku. Pismo proboszcz wysłał 2 kwietnia.
8 maja przyszła decyzja odmowna. W uzasadnieniu Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Jarosławiu napisało, że wniosek otrzymało 29 kwietnia, a więc po terminie przewidzianym ustawowo na ekshumację.
Z porównania dat wynika urzędowe oszustwo, bowiem jest rzeczą niemożliwą, by pismo z Przemyśla do Jarosławia wędrowało 27 dni. Stało się rzeczą oczywistą, że na przychylność władz nie ma co liczyć, więc
użyto fortelu. Koncepcję delegacji Salezjanów zaakceptował ordynariusz, a pomysłodawcom udzielił błogosławieństwa. Podstęp miał uśpić czujność sieniawskiej milicji, której posterunek znajdował się naprzeciw
kościoła. Nie było tajemnicą, że z okna prowadzona była obserwacja świątyni i jej otoczenia. W tej sytuacji dyskretne wywiezienie trumny wydawało się niemożliwe. Akcja, którą przygotowali wikariusze polegała
na wywabieniu funkcjonariuszy poza budynek komendy. W tym celu zaprzyjaźniona rodzina urządziła spotkanie towarzyskie, na które zaproszono milicjantów. Pokusa dla nich była zbyt wielka, gdyż oprócz przekąsek
i herbaty zapowiedziano coś mocniejszego. Takiej okazji nie można było przepuścić. Przyjęcie rozwijało się zgodnie z planem a za oknem tężał jesienny zmrok. Akurat w tym czasie do Sieniawy dojeżdżała
ciężarówka.
Tajna misja
- Od 1954 r. byłem kierowcą w Kurii - wspomina Tadeusz Błażko. Tego dnia otrzymałem od ks. inf. Stanisława Zygarowicza dziwne polecenie. Razem z Janem Rzepką, który pełnił funkcje zarządcy
gospodarstwa seminaryjnego, miałem pojechać do Sieniawy po ziemniaki. Oficjalnie. Rzeczywisty powód był inny, gdyż w tajemnicy oświadczono mi, że jadę przede wszystkim po trumnę, którą mam zabrać z krypty
kościelnej i przywieźć do Salezjanów. Czyje ciało będzie w tej trumnie nie wiedziałem i przez myśl mi nie przeszło, by o to zapytać. Cała sprawa wyglądała trochę sensacyjnie, bo pod kościół miałem podjechać
o umówionej godzinie po zmroku, a trumnę miałem zamaskować ziemniakami. Wziąłem do ciężarówki dywany i koce, a także plandekę do przykrycia trumny, aby nie pobrudzić jej ziemią. Trochę się denerwowałem,
bo po pierwsze samochód miał swoje lata i ciągle się psuł, a ja musiałem przyjechać na czas, po drugie pomyślałem, jak zareaguje milicja, która kościół miała jak na dłoni i ciągle prowadziła obserwacje.
Takiego dużego auta nie dało się przecież ukryć. Udało się szczęśliwie dotrzeć na miejsce. Na środku krypty stała wysunięta do przodu trumna. Właśnie ta. Nie sądziłem, że będzie taka ciężka. Gdy już udało
się ją umieścić na ciężarówce, okazało się, że wystaje ponad burty. Okryłem ją plandeką i podjechałem z drugiej strony budynku, gdzie na placu leżała hałda ziemniaków. Było tego jakieś 6 ton. Bałem się
nawet, że ich ciężar może załamać wieko. Sporo czasu zeszło zanim zdołaliśmy je załadować. Na dziedziniec między plebanią a kościołem Salezjanów przyjechaliśmy już ciemną nocą. Wyładunek przebiegł szybko
i sprawnie. Trumnę wnieśliśmy do prezbiterium i w ten sposób moja misja dobiegła końca. Nie miałem pojęcia, kogo przywiozłem, dopiero za abp. Ignacego Tokarczuka, kiedy trumnę przeniesiono do wybudowanej
krypty dowiedziałem się całej prawdy. I wtedy przyszła refleksja. Ogarnęła mnie radość, bo zrozumiałem, że Pan Bóg pozwolił mi uczestniczyć w wielkim wydarzeniu.
Pan Tadeusz jest postawnym mężczyzną o poważnej, nawet surowej twarzy. Trudno na pierwszy rzut oka podejrzewać go o skłonność do emocji. Tymczasem, w tym miejscu opowieści załamał mu się głos, a w
oczach zabłysły łzy. Nie starałem się być dyskretny i zapytałem: „co pana tak wzruszyło?”.
- To dla mnie ogromne przeżycie, bo przecież zwykły, przeciętny człowiek dotykał świętego. Dzisiaj z perspektywy lat wiem, że ten dotyk towarzyszył mi w życiu. Czułem Bożą opiekę. Bo jak inaczej
wytłumaczyć, że przez 48 lat pracy w Kurii na stanowisku kierowcy przejechałem setki tysięcy kilometrów i mimo wielu dramatycznych momentów nigdy nic złego się nie stało. A czy to nie jest Boże wsparcie,
że nie poddałem się ciągłej presji i szykanom milicji. Prześladowali mnie nieustannie. Nachodzili w domu, straszyli, wzywali na przesłuchania, włóczyli po kolegiach, karali mandatami. Zdarzyło się, że
więcej miałem do zapłacenia mandatów, niż miesięcznej pensji. Pamiętam przychodzę do bp. Jakiela i mówię: „Ja już nie wytrzymam”, a on na to: „Nie przejmuj się Tadziu, Pan Bóg ci pomoże”.
Kiedy jeździłem z abp. Tokarczukiem nie było trasy, żeby nie wlókł się za nami ogon. Jak nie fiat to inne auto z rzeszowską rejestracją, wyposażone w aparaturę podsłuchowo-nadawczą. Próbowali różnych
metod, nawet przekupstwa. Wezwał mnie pewien ubek i mówi, że za informacje będą mi płacić. A ja mu na to, że był już taki, co wziął pieniądze, a później się powiesił. Ubek aż poderwał się z krzesła i
pyta: co to za jeden, nazwisko. Judasz - odpowiedziałem.
Gdy ciężarówka odjechała, na dziedzińcu została sterta ziemniaków. Salezjanie rzucili się do pracy. Dochodziła północ. Krzątaninę księży zza firanek sąsiedniego bloku czujnie obserwowali szpicle.
Po wydarzeniach roku 1963, kiedy gwałtem odebrano Salezjanom Szkołę Organistowską, a powszechne oburzenie i protest mieszkańców, oddziały milicji kilku ościennych województw uśmierzały gazem i pałą, kościół
był pod nieustannym nadzorem. Pośpieszna i uporczywa praca zaczęła w końcu budzić podejrzenie. Zapewne w ubeckiej świadomości zapaliło się światło ostrzegawcze i pojawiło pytanie, dlaczego? Wątpliwości
rozwiał, a właściwie rozmył deszcz. Od rana gwałtowna ulewa spłukiwała resztki ziemi, kurzu i piasku, który został po uprzątniętych ziemniakach. Tak więc znalazło się uzasadnienie pośpiechu. Mądrzy ci
salezjanie, ale skąd mogli wiedzieć, że będzie padać. Przecież w tamtych latach jedyną prognozą meteorologiczną było łamanie w kościach.
Gdy na Przemyśl spojrzeć z góry, rzuca się w oczy monument katedry, a po drugiej stronie Sanu prawie w linii prostej strzelista wieża kościoła Salezjanów. Świątynie jak klamrą spinają obie części
miasta. Łączą je również w innym wymiarze, daleko trwalszym i głębszym niż iluzoryczne wrażenia wizualne. Przemawiają do ludzi głosem swych Błogosławionych i Świętego, którzy z Bożych wyroków, a nie z
przypadku, pojawili się w Przemyślu całkiem niedawno, prawie teraz, kiedy dla wielu z nas jest zbyt trudno. Ich życiorysy mówią coś ważnego. Dlatego składając dziękczynienie za dar bł. ks. Augusta Czartoryskiego
warto zanieść przed relikwiarz intencje, ale też pomyśleć czy posłuchać, co Błogosławiony chce mi powiedzieć.
Pomóż w rozwoju naszego portalu