Dom Hieronima i Teresy Kamińskich zawsze był blisko Kościoła. Duchowo i fizycznie. Ich gospodarstwo w Janówce dzieli od parafialnej świątyni zaledwie 50 m.
- Rodzice pilnowali, żebyśmy razem chodzili na Msze i nabożeństwa. W domu razem się modliliśmy - wspomina s. Samuela, elżbietanka, młodsza siostra ks. Kamińskiego. Ks. Romuald jest najstarszym z pięciorga dzieci w rodzinie. Po nim na świat przyszedł Andrzej, bliźniacy Zofia - obecnie s. Samuela i Stanisław oraz najmłodsza Danusia.
Najpierw zgubił dzwonki
Reklama
- Jak miał cztery lata został ministrantem - opowiada pani Teresa, mama ks. Kamińskiego. - Pamiętam, jak w czasie procesji zgubił dzwonki w trawie. Bardzo się tym przejmował - wspomina z uśmiechem mama.
W niedzielne popołudnia grał z rodzeństwem i z kolegami w piłkę na szkolnym boisku. Zaledwie 100 m od domu.
Jesienią całą rodziną wybierali się na grzyby. Ale te rozrywki były w drugiej kolejności. Po obowiązkach szkolnych i pomocy rodzicom w pracy przy gospodarstwie.
Lubił się uczyć. Do szkoły podstawowej został posłany rok wcześniej. - Jeździłam na wywiadówki do Augustowa. Nigdy nie było z nim problemów. Nauczyciele go chwalili - opowiada pani Teresa.
Młodszy o 4 lata brat Andrzej wspomina: poszedłem do tej samej szkoły w Augustowie. Pani od matematyki powiedziała kiedyś, że takiego ucznia jak mój brat nie miała przez całe lata - wspomina pan Andrzej. Jego pasją były książki. - Często zaszywał się w pokoju i czytał powieści, a zwłaszcza ulubioną Trylogię Sienkiewicza - wspomina s. Samuela.
Chociaż uczniem był bardzo dobrym, mimo zdanych egzaminów, z powodu braku miejsc musiał początkowo uczęszczać do „zawodówki” w Augustowie. Potem przeniósł się do Technikum Mechanicznego w Białymstoku.
- Jak zdał maturę, przewidywałem, że będzie chciał wstąpić do seminarium - opowiada Hieronim Kamiński, tata. - Ksiądz, który uczył go religii zawsze mówił, że „coś” z niego będzie. Jak już syn wiedział, że chce pójść do seminarium, wybrał Warszawę. Niewiele mówił na ten temat. Wszystko odbywało się tak cicho. Nie mówił dlaczego właśnie tam. Należeliśmy wtedy do diecezji łomżyńskiej - uzupełnia mama.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Sacelan od wszystkich potrzeb
Reklama
W 1975 r. wstąpił do seminarium. Jednym z najbliższych jego przyjaciół był ks. Krzysztof Wojno, obecnie proboszcz parafii w Konarach. - Pochodzimy z tego samego rejonu Polski, jestem z Białegostoku - opowiada ks. Wojno. - Kończyliśmy z Romkiem ten sam zespół szkół, przy czym u mnie było to wieczorowe Technikum Samochodowe. Ale poznaliśmy się dopiero kilka dni przed wstąpieniem do seminarium. - Pamiętam go z tamtego okresu jako człowieka bardzo opanowanego i spokojnego.
Był przy tym bardzo pogodny - opisuje ks. Krzysztof Wojno. - Zanim wypowiedział zdanie musiał je przeanalizować, by było trafne. Nie był konfliktowy. Umiał zrezygnować z postawienia na swoim, oczywiście jeśli chodziło o dobro jakiejś sprawy - wspomina ks. Wojno.
Będąc na drugim roku ks. Wojno wybrał się z ks. Kamińskim na kajak. Kiedy wrócili do brzegu okazało się, że zniknęły ich buty i koszulki.
Ks. Kamiński zachował spokój i zaczęły się poszukiwania przy brzegu. „Patrzcie w górę! Nie bądźcie tacy pokorni!” - skomentował wtedy ówczesny biskup łomżyński Mikołaj Sasinowski, który schował klerykom ubrania na drzewo. - Tę historię przypominałem Romkowi wiele razy - mówi ks. Wojno.
Uwagę kolegów zwracała dojrzałość i wrażliwość ks. Kamińskiego. W seminarium był sacelanem, tzn. opiekunem kaplicy. Ale koledzy przychodzili do niego nie po to, by prosić o zapalenie świec, ale i po poradę w trudnych sprawach. Miał charyzmę dostrzegania i zaradzania potrzebom innych. Dało się to zauważyć nawet w mało ważnych sytuacjach.
O. Hubert Matusiewicz, kursowy kolega ks. Kamińskiego, jako zakonnik na zajęcia do seminarium dojeżdżał. - Nie mieściliśmy się w głównym budynku na Krakowskim Przedmieściu, filia seminarium mieściła się w Tarchominie - opowiada o. Matusiewicz. - Była zima stulecia. Autobusy nie dojeżdżały na Tarchomin albo się spóźniały i trzeba było nieraz dochodzić pieszo. Wszyscy koledzy byli mi bardzo życzliwi, ale wtedy dwóch z nich - Romek i drugi, który też jest biskupem, częstowali gorącą herbatą. Po półgodzinnym marszu na mrozie było to bardzo pomocne. Pamiętam, że pokój Romka mogłem traktować jak swój własny - opowiada o. Matusiewicz.
Bp Tadeusz Pikus wspomina jak opiekowali się chorymi i samotnymi. - Raz w tygodniu chodziliśmy do niewidomej i sparaliżowanej pani. Z jakim samarytańskim oddaniem pochylał się nad tą osobą ks. Romek. To było coś więcej niż tylko wypełnienie obowiązku. Widać było, że robi to z autentycznego porywu serca. Dało się zauważyć taką miłosierną postawę i otwartość na ludzką biedę - wspomina bp Pikus.
W seminarium kleryk Romuald troszczył się o Antosia, kolegę z rodzinnych stron, który chorował na marskość wątroby. Pomagał mu przygotowywać się do egzaminów i gotów był interweniować, jeśli któryś z wykładowców zaniżył mu ocenę. Antoś żył jeszcze trzy lata po święceniach.
Przy wspólnych pracach kleryk Romuald był pierwszy. Trwała właśnie budowa gmachu seminarium na Bielanach. Kiedy proszono o ochotników do rozładowania ciężarówki, zawsze można było na niego liczyć. - Byłem odpowiedzialny za wyznaczanie kleryków do pracy - wspomina ks. Wojdo. Na piątym roku trzeba było m.in. w seminaryjnej kuchni zmywać garnki. - Romek zgłaszał się jako jeden z pierwszych - mówi.
Koledzy szanowali go też za jasną i wyraźną osobowość.
- Dało się u niego zauważyć takie zdecydowanie. Wiedział po co znalazł się w seminarium - wspomina ks. prał. Henryk Bartuszek, obecnie proboszcz parafii św. Jakuba w Warszawie. - Solidnie pracował, by przez kolejne etapy zaliczania egzaminów przygotowywać się do kapłaństwa. Nie odznaczał się wybitną pamięcią, ale systematycznością i rzetelnością w nauce. Zapamiętałem go jak poza modlitwami obowiązkowymi, często przychodził do kaplicy na indywidualną modlitwę - wspomina ks. Bartuszek.
„A co tam na Kresach...”
Po wyświęceniu w 1981 r. przez bp. Jerzego Modzelewskiego został posłany jako wikariusz do Otwocka-Kresów. W parafii Matki Bożej Królowej Polski trwała wówczas budowa kościoła. - 1 lipca planowałem wyjechać na urlop - wspomina ks. kan. Włodzimierz Jabłonowski, proboszcz parafii. Nowy wikary został wtedy w zastępstwie proboszcza.
- Wracam z podróży, a ks. Kamiński pokazuje mi zeszyt z zapiskami, jakie prace wykonano przy budowie. Byłem zdumiony, skąd ten młody człowiek tak na wszystkim się zna. Sam bym chyba lepiej tym nie pokierował - opowiada ks. Jabłonowski. W parafii pracował tak jakby był już kapłanem posiadającym wieloletnie doświadczenie duszpasterskie. Prowadził grupę oazową i zajmował się katechizacją. - Odnosił się do innych z taktem i godnością. Między nami nie było nigdy zadrażnień. Myślałem wtedy, że przy takim księdzu chciałbym kiedyś dożywać starości - mówi ks. Jabłonowski.
W Otwocku pozostawił po sobie tak dobre wspomnienia, że choć minęło ponad 20 lat od czasu, gdy tu był, ks. Romualda wspomina się do dziś z życzliwością. On sam, kiedy spotyka swojego pierwszego i jedynego proboszcza, dopytuje: „A co tam na Kresach”. Pamięta nawet nazwiska parafian.
W 1983 r. ks. Kamiński przeniósł się na ul. Miodową w Warszawie. Mianowany został kapelanem Księdza Prymasa i administratorem Domu Arcybiskupów Warszawskich. - Na stanowisku kapelana dorównał swojemu poprzednikowi, ks. prał. Bronisławowi Piaseckiemu - ocenia ks. Wojno. Radził sobie bardzo dobrze. - Jeszcze przed podziałem Warszawy, jako dyrektor Archidiecezjalnej Caritas miałem stworzyć jej struktury. Pytał o plany, postępy - wspomina ks. Wojno. Domem zarządzał jak doświadczony ekonom. Przy niskich nakładach udawało mu się osiągać wysoką jakość. Podjęto za jego kadencji wiele remontów, z wymianą systemu ogrzewania włącznie.
- Kiedy był kapelanem, ja w latach 1985-88 pracowałem w sekretariacie Księdza Prymasa. Dało się zauważyć, że był predysponowany do zajmowania się sprawami organizacyjnymi - ocenia bp Pikus.
Ks. Jabłonowski wspomina: Odwiedziłem ks. Kamińskiego na ul. Miodowej i zapytałem, jak sobie radzi z tyloma obowiązkami. Wskazał wzrokiem na poukładane na stole karteczki. I powiedział, że odkłada je jedną po drugiej jak załatwi kolejną sprawę - mówi ks. Jabłonowski.
Po ludzku to dla nas strata
Po dziewięciu latach pracy na stanowisku kapelana Prymasa i zarządcy Domu Biskupów, w 1992 r. ks. Kamiński mianowany został kanclerzem Kurii Warszawsko-Praskiej. Zawsze wymagał nie dla siebie, ale od siebie. Nie przywiązywał wagi do rzeczy zewnętrznych. Jego pokój wyposażony był w najgorsze meble. W archiwum kurii znajduje się neseser, którego używał przez 10 lat. Czas poświęcał na tworzenie struktur dopiero ustanowionej diecezji warszawsko-praskiej. Także w budowanie pozytywnych relacji między ludźmi.
- Zdziwiło mnie zaufanie, jakim obdarzył mnie od początku, kiedy przyszedłem do pracy w kurii - mówi ks. Wojciech Lipka. - Na koniec pierwszego dnia pracy dał mi spory pęk swoich kluczy i powiedział: „Idź i dorób sobie cały komplet”. Przez cztery lata pracy pod jego okiem, nie było ani jednej krytycznej uwagi z jego strony, mimo iż wpadki w pracy były - ocenia ks. Lipka.
Ks. Wojciech podkreśla nie tylko niezwykłą delikatność ks. Kamińskiego i dążenie do jednania ludzi. - Można powiedzieć, że jest urodzonym mediatorem. Godził strony broniące zaciekle swych interesów - mówi ks. Lipka. Ks. Kamiński bardzo dobry znawca zalet i przywar duchowieństwa i wiernych naszej diecezji, kiedy trzeba było stawał w obronie kapłanów i szukał prawdy w sytuacjach po ludzku trudnych.
Bp Kazimierz Romaniuk podsumowuje pracę Księdza Kanclerza jednym zdaniem: „Był dobrym pracownikiem”.
Kiedy do Domu Pomocy Społecznej „Na Przedwiośniu” w Międzylesiu dotarła wiadomość o nominacji ks. Kamińskiego na biskupa, radość dyrektora ośrodka przez moment przykrył cień smutku. - To jak ktoś z naszej rodziny. Ale po ludzku to dla nas strata - skomentował dyrektor Andrzej Winiarski. Ks. Kamiński od ponad 10 lat w każdą niedzielę przyjeżdżał do ośrodka, żeby odprawić Mszę św. dla niepełnosprawnych umysłowo.
- To były dla nas także takie niedzielne odwiedziny, na które czekaliśmy - mówi dyrektor. Przyjeżdżał na 9.30, wychodził około południa. Nad każdym się pochylił, z każdym porozmawiał. - Robił to w tak ciepły i serdeczny sposób. Nigdy nie okazywał swoich trosk, a przecież na pewno je miał - mówi z uznaniem Winiarski.
Ks. Lipka wspomina, jak pewnego dnia ks. kanclerz Kamiński zagadnął go zaczepnie: „Wiesz, co jest potrzebne, aby praca była dobrze wykonana?”. - Siliłem się na mądre i wyszukane wypowiedzi, a on przecząco kręcił głową - wspomina ks. Lipka. Padła wtedy odpowiedź: „Frajer! Bez Niego, bez tego „dla Chrystusa”, będziemy szukali tylko wygód i zaszczytów”.