W Milanówku przy ul. Słowackiego 11 przyjęła nas pani Marta Orłowska, kobieta już w podeszłym wieku. Zgodziła się, abym pozostała w jej rodzinie. Zaopiekowała się mną serdecznie jej córka, jedynaczka - Halina Spiridowicz, potem Gardzińska. Obie wiedziały, że jestem Żydówką, ale nigdy o tym nie napomykały.
Pani Rachalska zostawiła mnie, a sama z drugą podopieczną, pojechała w inne miejsce. Już jej potem nigdy nie zobaczyłam. Wiem tylko, że po pewnym czasie napisała do pani Orłowskiej, że się cieszy, że zamieszkałam w dobrym miejscu i że mogę u nich wreszcie żyć normalnie. Bo ja byłam jak niemowlę - zawsze ukryta, bez kontaktu z innymi, bez możliwości rozmawiania, okazywania uczuć. Spłoszona i wystraszona, milcząca, ciągle w tułaczce z miejsca na miejsce. Raz w szafie, innym razem w piwnicy, bez swobody poruszania się. Nie mogłam żyć beztrosko, jak dziecko, w miejscach, gdzie mnie ukrywano.
U Orłowskich oddychałam inaczej, a przy pani Marcie odzyskiwałam utracone dzieciństwo. Dom miał dwa piętra, na górze mieszkała inna rodzina. Na parterze były trzy wejścia, w każdej części żył ktoś inny. To nie był rodzinny dom Orłowskich. Ich własność zajęli Niemcy. Dom był otwarty, zawsze pełen przyjezdnych. Ukrywano w nim także dwóch Żydów - Czeszera i Altberga. Obaj byli, zdaje się, prawnikami. Wtedy nawet o tym nie wiedziałam. Mieszkał tam też siostrzeniec Orłowskich, Jurek Dłużniewski, architekt. Pomagał w prowadzeniu domu. Nocowałam w kuchni, za szafą miałam łóżko. Cieszyłam się, że mam swój kąt, odzyskiwałam poczucie bezpieczeństwa Pani Halina była, mimo młodego wieku, wdową. Jej mąż Spiridowicz zginął we Francji, podczas wojny w 1942 r. Halina należała do konspiracji, do AK lub innej organizacji. Gdy weszli Rosjanie, to NKWD chciało aresztować Halinę, mieli na nią jakiś donos. Wdarli się w nocy, z reflektorem. Zbudzili wszystkich, wyszłam ze swojego kąta przestraszona, nie wiedziałam, czego chcą, kogo szukają. Dla mnie, w Milanówku, wojna się już skończyła, a tu znowu takie sytuacje! Ojciec Haliny oddał się w ręce NKWD, zamiast córki. Obie panie - Marta i Halina - zostały same. Było im bardzo ciężko, Halina chwytała się każdej pracy. Orłowski wrócił po kilku miesiącach. Był w bardzo złym stanie, osłabiony, chory. Nie ten sam człowiek.
Do Orłowskich przybyłam jesienią 1944 r. Przebywałam u nich do końca wojny, cały 1945 r., aż do połowy 1946. Było mi tam bardzo dobrze, jak nigdzie indziej przedtem. Przede wszystkim z powodu życzliwości i wręcz matczynej troski pań Orłowskich. Jednak mimo ich dobrej opieki ciężko zachorowałam na skutek osłabienia wojennymi udrękami i miesiącami tułaczki.
Na początku 1945 r. Marta przyprowadziła mnie do kościoła. Wiedziała, że jestem ochrzczona. Postanowiła, abym uczyła się katechizmu i przygotowała do I Komunii Świętej, także dlatego, żeby mnie osłonić, gdyż byłam wśród innych dzieci. Aby nie pytano, co to za dziecko, które nie chodzi do kościoła. Przyjmowałam z ufnością jej decyzje, bo czułam jej troskę i miłość. Wiosną przystąpiłam do I Komunii.
Marta Orłowska być może chciała, tak mi się wydaje, abym została u nich na zawsze, chciała zaadoptować mnie. Ale w tym czasie komitet żydowski szukał ocalałych dzieci. W różnych miejscach rozpytywano o ocalałe żydowskie sieroty. Panie Orłowskie postanowiły, że mnie odwiozą do komitetu żydowskiego na Pragę. Były wewnętrznie rozdarte, traktowały mnie jak dziecko i wnuczkę. Ale chciały być uczciwe.
Do komitetu przywiózł mnie pan Orłowski. Nie wiedziałam, co się dzieje. Strasznie bałam się losu żydowskiego, bo go przeżyłam w okrutny sposób. Nie chciałam do tego wrócić, nie chciałam być Żydówką. W ośrodku na Pradze zobaczyłam napisy po hebrajsku, których nie rozumiałam. W domu w Łochowie mówiliśmy przeważnie po polsku. Mieszkaliśmy wśród Polaków i byliśmy z nimi zżyci. Byłam przekonana, że przywieziono mnie do sierocińca polskiego. Więc skąd te napisy? Myślałam, że nie ma Żydów zupełnie, że nikt nie pozostał.
W komitecie żydowskim chcieli zapłacić Orłowskiemu za opiekę nade mną. Nic nie chciał przyjąć, mimo, że byli w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Powiedział, że nie ratowali mnie i nie opiekowali się mną za pieniądze. Był bardzo zasmucony rozstaniem ze mną. Zostałam sama, znowu. Z Orłowskimi już nie miałam kontaktu. Przez wiele lat...
Każde dziecko, które trafiło do ośrodka, miało za sobą inną, tragiczną historię. Z warszawskiej Pragi zawieziono nas do Bytomia. Tam w ciężkim stanie trafiłam do szpitala. Myślano, że nie przeżyję. To był kolejny skutek wszystkich wojennych doświadczeń i udręk - w lesie, podczas tułaczki, bez jedzenia, spania, w strachu. Z trudem powróciłam do zdrowia. Z Bytomia przewieziono mnie do żydowskiego domu dziecka w Łodzi, przy ul. Narutowicza 18. Stamtąd wyjechaliśmy do Izraela, był koniec 1946 r.
Do Izraela przypłynęliśmy w 1947 r., nielegalnie. Anglicy nie chcieli wpuścić statku do portu w Hajfie, doszło do starć. Statek został zmuszony zawrócić. Zawinął na Cypr. Mieszkaliśmy w obozie internowania przez cały rok. W Izraelu znalazłam się dopiero w 1948 r.
Z Haliną Orłowską przez wiele lat nie miałam kontaktu, leżało mi to na sercu. Kontakt nawiązałam w ten sposób, że wysłałam do Milanówka paczkę z pomarańczami. Mieszkałam wtedy w kibucu, był 1950 r. Paczka dotarła, Orłowscy bardzo się ucieszyli tym, że żyję, że się odezwałam. Pani Marta napisała serdeczny list i prosiła, abym nie zapomniała języka polskiego. Potem dostałam drugi list, około 1956 r., wtedy już mieszkałam w Ramat Ganie koło Tel Awiwu. Potem, w 1967 r. napisałam do nich, że jest wojna, bombardowania, ostrzały, że jestem w schronie. Nasze kontakty urwały się ponownie na długie lata. Nie chciałam im zaszkodzić pisząc z Izraela, po tym, gdy komunistyczna Polska zerwała z Izraelem stosunki dyplomatyczne po „wojnie sześciodniowej”.
Mijały lata, ale wspomnienia z czasów wojny nie dawały mi spokoju. Cały czas serdecznie wspominałam tych, którzy mnie uratowali. To były przede wszystkim polskie kobiety, bardzo odważne i ofiarne. Zostałam ocalona przez polskie rodziny, polskie kobiety i matki. Czasami myślę, czy nie byłoby lepiej, gdybym pozostała w Polsce. Toczę walkę ze sobą - jak żyć z tą przeszłością i jak się zbudować od nowa. Minęło kilkadziesiąt lat i postanowiłam odnaleźć tych, którzy ocalili mi życie. Halina była z nich wszystkich najmłodsza. Myślałam, że może ona jeszcze żyje.
Gdy w 1995 r. polscy dyplomaci powrócili do Izraela, zadzwoniłam z prośbą, aby mi pomogli. Upłynęło już bardzo dużo czasu, nie wiedziałam, jak sobie poradzić. Pomogli mi odnaleźć Halinę, otrzymałam jej adres. Nie napisałam listu, nie telefonowałam, tylko postanowiłam wysłać paczkę - zbliżały się akurat święta Bożego Narodzenia. Uznałam, że najlepiej zrobić im taką właśnie niespodziankę. Przygotowałam dużą paczkę żywnościową. Zastanawiałam się, w jaki sposób Halina zorientuje się, że paczka jest ode mnie. Na paczce napisałam więc tylko imię: Krystyna. Pod tym imieniem znali mnie Orłowscy i wszyscy w Milanówku. Tak też wcześniej podpisywałam listy do Haliny: Krystyna Sabina.
Halina po otrzymaniu paczki od razu zorientowała się, kto jest nadawcą. W liście napisała, że zaczęła płakać ze wzruszenia i radości. Była najgłębiej poruszona. Od tego czasu - końca 1997 r. - nawiązałyśmy ze sobą bardzo bliski, serdeczny kontakt. Co tydzień, co dwa tygodnie, coś jej wysyłałam, telefonowałam co 2-3 tygodnie. Zawsze czekała na telefon.
Zwróciłam się do Instytutu Pamięci Narodowej Yad Vashem w Jerozolimie, aby przyznano Halinie medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Umotywowałam dlaczego, opisując jej udział i poświęcenie w ocaleniu mnie. Medal przyznano i Halina otrzymała go podczas uroczystości w ambasadzie Izraela w Warszawie.
Kontakt z Haliną pomógł mi podjąć decyzję o wyprawie do Polski. Wiedziałam bardzo mało o swojej rodzinie. Chciałam poznać jej przeszłość lepiej. Pamiętałam tylko, że mama miała na imię Frida i pochodziła z Rohmanów, oraz, że miałam trzech braci. Nic o dziadkach, krewnych. Postanowiłam, że pojadę sama, choć wielu znajomych mi to odradzało. Przede wszystkim jednak chciałam się spotkać z Haliną, to było dla mnie najważniejsze.
Halina wyjechała po mnie na lotnisko Okęcie. Starsza pani, 86 lat, rozmowna, bystra. Człowiek przyjazny innym. Halina nalegała, abym zatrzymała się u nich, w Milanówku. Nie odstępowała mnie na krok, służąc pomocą, jak wtedy przed 50 laty. Opiekowała się mną z troską i miłością. W Milanówku poznałam bliskich i przyjaciół pani Orłowskiej. Byłam w Warszawie, w miejscach ukrywania się. Pojechałam do Łochowa - miejsca tragedii rodzinnej. W Łęcznej znalazłam w archiwum rodzinne dokumenty.
Po wizycie w Polsce kontakt z panią Haliną jeszcze bardziej się zacieśnił. Aż do jej śmierci, w grudniu 2003 r. To była dla mnie głęboka strata. Utraciłam kogoś, kogo znałam najdłużej w swoim życiu. Komu zawdzięczałam życie, odzyskanie dzieciństwa, godności. Poprzez którą poznałam Boga, który mnie ocalił. W osobie pani Orłowskiej dostrzegałam też wszystkie polskie kobiety, jedną po drugiej, które miały udział w ocaleniu mnie, w moim życiu. Które potrafiły dostrzec, pomóc, zatroszczyć się, pokochać żydowską dziewczynkę. One wszystkie, anonimowe, są godne tytułu „Sprawiedliwej wśród Narodów Świata”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu