Jego słowa są „śmiejące się”, z lekkim wschodnim zaśpiewem. Choć dotyczą spraw ważnych, ludzi, sztuki i życia, mają w środku jakąś radość, lekkość. Ucho chętnie je wyłapuje i co chwilę czuje się rozradowane. A może po prostu są kolorowe, jak jego obrazy? Żartuje, że malowanie jest nałogiem od lat. Ależ! Nałóg to zniewolenie, a sztuka domaga się wolności - więc lepiej chyba mówić o powołaniu.
Spacery z Janem Pawłem II
Reklama
- Jan Paweł II mi się śni - mówi artysta. - Myślę, że jak każdemu Polakowi. Gdzieś przechodzę, razem spacerujemy po ogrodach, ale nie watykańskich: podkrakowskich, podzamojskich - wśród starych, pokręconych, dawnych odmian jabłoni, śliw, pokrzyw. Rozmawiamy o sztuce, poezji, artystach, malarstwie. Taki sen powtarzał się 10-15 razy. Miałem takie myśli: dlaczego tu nie ma ludzi?, dlaczego nikt nie widzi, że ja jestem z papieżem?
Naciągał na ramy płótna, gdy 16 października 1978 r. usłyszał, że mamy polskiego papieża. Nie było to dla niego zaskoczenie, przewidywał. Gdy tak szybko zmarł Jan Paweł I powiedział do żony: Zobaczysz, że wybiorą kogoś z Polski. - Nam się to należało, za naszą tradycję, wiarę i miejsce, jakie zajmujemy w Europie. Zawsze Włoch, Niemiec, a my jakby drugorzędni.
W Watykanie zachwycił się plafonem Kaplicy Sykstyńskiej. Stworzeniem świata Michała Anioła, już odnowionym przez Japończyków i Końcem świata, jeszcze ciemnym, przy którym dopiero stawiali rusztowania. Mógł więc zobaczyć słynne freski przed i po renowacji.
Gdy Jan Paweł II umierał malował IV stację drogi krzyżowej w kościele Wniebowstąpienia Pańskiego na warszawskim Ursynowie (ul. Stokłosy 101). - Bardzo to przeżyłem. Jakbym nie wierzył, że coś takiego może się stać. Zawsze wydawało mi się, że to będzie kiedyś, jeszcze nie teraz.
Droga krzyżowa to ostatnie jego duże dzieło. 14 malowideł 2 x 1,5 m, we wnękach kościoła, po prawej i lewej stronie. Zakończył dwa miesiące temu, po 1,5-rocznym wspinaniu się na rusztowania. - Jeszcze ona we mnie jest, w mojej psychice. Dominuje, choć wiem, że jest to cykl w jednym miejscu, który nie będzie zmieniany, przestawiany.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Kopiowy ołówek
Zaczęło się, gdy miał kilka lat. A to przemalował propagandowy obrazek Śpij przy otwartym oknie, który zobaczył w przychodni lekarskiej, a to sąsiada, znajomych, psa - wszystko, co otaczało. Nie bawił się z kolegami, nie palił skrętów, nie uczył gry w karty. Była to strata czasu, z której nic nie wynikało. - Popularny był wówczas dwukolorowy ołówek kopiowy: z jednej strony czerwony, z drugiej niebieski - wspomina malarz. - Trzeba było na niego pluć, żeby kolor dobrze się rozprowadził. Paletę miałem więc raczej ograniczoną. Gdy przemalowałem z gazety Bolesława Bieruta to babcia i dziadek powiedzieli: „O, ty chyba będziesz malarzem, jeśli tak go narysowałeś”. Był na okładce i dziecku się wydało, że to ktoś ważny.
Starszemu o dwa lata bratu, który już chodził do szkoły zazdrościł, że ma zeszyty, kolorowe rzeczy, ołówek. Podkradał mu farby, pędzelki. Wkładał palucha do „guzika” z akwareli i nakładał na kartkę. Niełatwo być malarzem, gdy się ma 5 lat. Dziecko jest obserwowane i oceniane przez rodziców, sąsiadów.
Gdy zaczął chodzić do szkoły rodzice przestrzegali: rysujesz, rysujesz, a uczyć się nie chcesz. Książek nie czytasz. Przestań rysować, tylko się ucz! Chował się przed ojcem i nauczycielami, by rysować. Zeszyty zapełniały się rysunkami.
Zamość miasto renesansu
Reklama
Po szkole podstawowej spakował rysunki, rzeźby w kamieniu i drewnie i ruszył do Liceum Plastycznego w Zamościu, miasta położonego kilkadziesiąt kilometrów od Kotlic, miejsca urodzenia i dzieciństwa. Rozpoczęła się edukacja zgodna z wymarzonym kierunkiem. A Zamość to miasto wyjątkowe: renesans, pełno obrazów, rzeźb, pięknej architektury, portali, sztukaterii. Mnóstwo kościołów. W tamtym czasie na Starówce było jeszcze ZOO: niezbyt wielkie, ale z podstawowymi gatunkami zwierząt, ptaków, ryb. Podpatrywał, malował. Na stole miał postawiony kantem drugi stół, który służył jako sztaluga.
Po maturze nie odważył się zdawać do Krakowa. Wydało mu się, że w tym mieście panuje absolut: Akademia, Wyspiański, Młoda Polska... Trzeba być naprawdę dobrym, żeby się tam dostać. Takim się nie czuł. Nauczyciele radzili Łódź, Toruń. Złożył prace w Warszawie i dostał się za pierwszym razem.
Samodzielny, bez chałtur
Student Franciszek Maśluszczak chciał być samodzielny, dawać sobie radę samemu. Tymczasem nad artystami w tamtym czasie wisiała groźba chałtur: malowania plansz na 1 maja, 22 lipca, transparentów Frontu Jedności Narodowej itp. Nie chciał tego robić. Wpadł na pomysł, że zostanie satyrykiem, bo innych rysunków gazety wtedy nie przyjmowały. Zrobił więc 150-200 rysunków, plik wysokości 30 cm, i ruszył po warszawskich redakcjach. …nikt nic nie przyjął. Dopiero po trzecim semestrze profesor zgodził się, by przy wystawie semestralnej powiesić niektóre z tych rysunków. Zainteresowało się nimi pismo Ty i ja i tak się zaczęło. Potem drukowały je Szpilki, Polityka, Literatura. Doszły ilustracje okładek książek. Zarabiał mniej, ale czuł się dowartościowany. Nie malował literek „ku czci”.
Zaszufladkowano go do rysowników satyrycznych: Mleczko, Krauze, Dudziński, Franciszek Maśluszczak. Wprawdzie rysunkowi dużo zawdzięczał - trzeba było przekazać treść, pomysł, konieczna była synteza - ale to męczyło. Po dyplomie z rysunkiem satyrycznym zerwał. - Niektórzy do dziś pamiętają mnie z tamtego okresu - mówi. - Moje rysunki widuję w antykwariatach, gdzie osiągają niezłą cenę, bo ich z redakcji nie odbierałem.
W latach 60. i 70. kilkakrotnie brał udział w wystawach sztuki sakralnej w kościele św. Anny w Warszawie. Otwierał je prymas Stefan Wyszyński. Ma nawet w jednej z jego książek osobiste podziękowanie. Później, nie wiedząc dlaczego, w redakcjach mówiono: Niech pan sobie idzie, od pana rysunków nie przyjmujemy.
Jest rzep
Dobry obraz to nie tylko dopracowany pod względem malarskim, strukturalnym, z odpowiednią fakturę. Musi mieć jeszcze to coś, co człowieka pociąga, zanęca. Rzep, który trzyma - jak w każdej sztuce.
Wędrując po świecie i oglądając w oryginałach dzieła twórców włoskich, niemieckich, hiszpańskich, greckich i meksykańskich fascynuje się tym, co ludzie wykreowali. Oko bowiem widzi inaczej niż kamera. W głowie artysty jest nieskończony żywioł tworzenia, dociekania, fascynacji. Próba zapisania tego, co wie i umie zrobić. To daje pewną osobność. - W dziełach Michała Anioła najciekawsze jest to, co nie ma dosłowności. Są pewne deformacje, przerysowania, symbolika. Czy ktokolwiek wie, jak powinno być? Nie ma takiego pedagoga, człowieka, który z całą pewnością mógłby powiedzieć, jak powinno wyglądać dzieło sztuki.
Opowiada, że niekiedy rysunek lub obraz wychodzi od pierwszego uderzenia pędzla. Bardzo dobrze się zaczyna: ciach, ciach i kończy genialnie. A czasami trudno wystartować. Na czystej płaszczyźnie są punkty, które nie pozwalają ruszyć z miejsca. Widoczne to jest także np. w rysunkach Leonarda da Vinci albo Rembrandta. Na małych karteluszkach zaczyna szkic, który z tego miejsca nie chce ruszyć. Zaczyna w innym, o to samo mu chodzi, i dopiero tam go dopełnia. Coś takiego istnieje w każdym miejscu, człowiek musi się poddać intuicji.
Obrazy Maśluszczaka są jasne. Nie jest to jakaś maniera, po prostu nie umie malować na czarno i ponuro. Tylko czasami doda do żółci kroplę czerni, żeby nie fluoryzowała, by ją przełamać w świetlistą zieleń. Tworzy wszędzie. Woli szkic z jakiegoś miejsca, niż widokówkę, bo zapamiętuje emocje. W Grecji, gdzie był wiele razy i także odniósł duży sukces, początkowo miał za dużo ugrów i brązów, a za mało kobaltów i błękitów. Ale to te kolory pozwoliły uchwycić nastrój tego kraju. Przyznaje, że lubi błękity, zielenie, żółcie.