Tuż przed Świętami sypnęło nieźle śniegiem, który pokrył delikatnym
puchem pola, drzewa, łąki i domy. Wszędzie było biało, tylko wiatr
hulał, tworząc zamiecie i sypiąc lodowymi kryształkami w twarz przechodniom.
Wszyscy cieszyli się, że jest tyle śniegu, tak powinno być na Boże
Narodzenie. Starsi z pośpiechem szykowali sanie, aby nimi pojechać
na Pasterkę lub na inne świąteczne nabożeństwa. Dzieci jak zwykle
korzystały z okazji i bawiły się, rzucając śnieżnymi kulami albo
próbując ulepić bałwana. Wieczorem na niebie pojawił się ogromny
księżyc w pełni, który swoim światłem stwarzał niepowtarzalną atmosferę.
Podczas pełni zwykle chwytał mróz i wtedy wszystko zaczęło iskrzyć,
jakby ktoś na ziemię porozrzucał drobne świecące diamenty. Szyby
w oknach pokrywały się przepięknymi wzorami gwiazdek, kwiatów, liści
i różnych figur. Wyglądało to prześlicznie jakby je zaprogramował
najlepszy na świecie komputer. Jeśli ktoś szedł w taki wieczór, to
każdy jego oddech zamieniał się w mały obłok pary, a buty stawiane
na śniegu skrzypiały jak stare niesmarowane wrota do stodoły.
W środku wioski mieszkały rodziny Wojtasiów i Bocianów.
Ich domy stały obok siebie, a podwórko przegrodzone było drewnianym,
chylącym się płotem. Stefan Bocian zaczął chorować, z początku nikt
nie zwracał na to uwagi. Sądzono, że coś mu zaszkodziło na żołądek.
Z polecenia babci Dobrzykowej pił "gorzką sól", która trochę mu pomogła.
Potem ktoś inny doradził, aby na czczo wypiły spirytus z pieprzem,
następnie jakieś zioła i tak walczył ze swoją chorobą. Przed samymi
Świętami Stefan poczuł się znacznie gorzej, ale nie przejmował się
tym bardzo, bo czekało jeszcze wiele pracy. Najpierw zabrał się do
wędzenia kiełbas i świątecznych wyrobów. Gdy wszystko było już gotowe,
wraz z żoną Pauliną wnieśli wyroby do piwnicy, powiesili kiełbasy
w chłodnym miejscu, a inne wędliny poukładali w dużej miednicy. Przy
tej pracy osłabł do tego stopnia, że resztkami sił wyszedł z pomieszczenia
i musiał się położyć. Poczuł się bardzo źle z powodu ostrego bólu
i wymiotów. Paulina widząc, że jest coś nie w porządku, zdecydowała
się wezwać karetkę pogotowia. Stefan nie chciał z początku nawet
o tym słyszeć. Bo jak można iść do szpitala na same Święta? Jak można
zostawić żonę z czworgiem małych dzieci w zimie podczas takiego mrozu?
Zmienił jednak zdanie, gdy ból się wzmagał i opuszczały go siły.
Karetka przyjechała i zabrała go do szpitala powiatowego prosto na
stół operacyjny. Paulina chodziła przygnębiona, nigdy dotychczas
nie została na Święta sama z dziećmi. Tyle jeszcze trzeba było zrobić,
dobrze, że są wędliny, ale pozostały inne prace. Wszystko leciało
jej z rąk, tak bardzo bała się o męża. Sąsiadka Wojtasiowa pocieszała
ją, że będzie pomagać, że pomoże także jej mąż Adaśko, a na Wigilię
niech zabierze dzieci i przyjdzie do nich. Paulina nie bardzo wierzyła
w szczerość słów sąsiadki. Mieszkając dość długo obok siebie, znały
się doskonale. Ludzie mogą się jednak zmienić. Po obrządku w oborze
Paulina, wchodząc do mieszkania, usłyszała jakieś odgłosy, jakby
ktoś był w piwnicy. Co mogło się tam dziać? Dzieci spały w mieszkaniu,
tylko najstarszy chłopiec mówił, że w piwnicy jest jakiś pan. Wystraszona
Paulina pobiegła do Wojtasiowej, prosząc o pomoc. Obydwie kobiety
uzbrojone w grube kije zbliżyły się cichaczem do domu Bocianów. Wojtasiowa
postanowiła jeszcze na pomoc przywołać swego męża Adaśka, ale nigdzie
go nie mogła znaleźć. Tak więc obie bojowo nastawione niewiasty postanowiły
same działać i wykurzyć z piwnicy intruza. Tymczasem nieproszony
gość wepchnął do worka wszystkie kiełbasy Bocianowej i chciał go
wypchnąć na zewnątrz przez okienko piwnicy. Zorientowawszy się, że
został przyłapany na kradzieży, porzucił worek i sam próbował się
przez nie wydostać. Dopadła go jednak Wojtasiowa i waląc z całej
siły kijem w głowę, wrzeszczała: "A masz ty podły złodzieju! Kiełbasy
ci się zachciało! A masz!". Bocianowa także chciała złodzieja zdzielić
w łeb kijem, ale najpierw dobrze się przyjrzała mężczyźnie wychodzącemu
z piwnicy. Patrzyła i nie wierzyła własnym oczom, przecież to był
ktoś dobrze znajomy. Gdy Wojtasiowa chciała rabusia ponownie uderzyć
jeszcze mocniej, Paulina zawołała: "Sąsiadko, nie bijcie, to przecież
wasz mąż Adaśko!". Gruby kij zawisł w powietrzu, kobieta rzuciła
jakieś przekleństwo i powlokła się do swego domu. Kiełbasy pozostały
w piwnicy, ale wypadły z worka prosto w miał węglowy i nie nadawały
się już do jedzenia. Wojtasiowa nie zaprosiła sąsiadki z dziećmi
na Wigilię, a Adaśko nigdy nie odezwał się do sąsiadów. Żyli, jakby
się nie znali. Stefan długo leżał w szpitalu, do domu jednak powrócił
w dość dobrym stanie. Nie wiadomo w jaki sposób mieszkańcy wioski
dowiedzieli się o całym zajściu. Wszyscy byli oburzeni postępkiem
Wojtasia. Od tej pory zwracali się do niego: "panie Kiełbasa". To
była chyba największa kara, jaka go spotkała, bo nawet małe dzieci
wołały za nim: "Kiełbasa, Kiełbasa!".
W drugi dzień Świąt kościół czci św. Szczepana pierwszego
męczennika i święci owies. Każdy gospodarz zabierał ze sobą torebkę
z ziarnami owsa, aby je poświęcić i nakarmić nimi konie, żeby były
zdrowe i żeby kury się dobrze niosły. Św. Szczepan został zamordowany
przez ukamienowanie. Obecni na nabożeństwie znali tę historię z czytań
mszalnych, dlatego część owsa była przeznaczona na rzucanie ziarnami
w kapłana, który szedł przez kościół, dokonując poświęcenia. Obsypywanie
celebransa owsem to nawiązanie do rzucania kamieniami w św. Diakona.
Niekiedy chłopi rzucali bardzo mocno i kapłanowi nieźle się dostało,
ale odpowiedzią było kropidło głęboko zanurzone w kociołku z wodą
święconą i obfite pokropienie, co zazwyczaj hamowało trochę gorliwość
rzucających. Tego roku Sumę w św. Szczepana odprawiał wikary. Jak
zwykle pod koniec Mszy św. odmówił modlitwę poświęcenia owsa i ruszył
z kropidłem przez kościół. Ze wszystkich stron posypały się na niego
ziarna owsa. Owies we włosach, owies za kołnierzem, w rękawach itd.
Kapłan zażartował: "Nie rzucajcie tyle, bo mnie kury zjedzą!". Zaczęli
sypać jeszcze mocniej. Co miał robić? Kropidło poszło w ruch, w ten
sposób się bronił. Nagle z jakiegoś kąta wygramolił się Tyka, trzymając
całą torbę owsa, którą chciał wysypać na Księdza. Wikary zauważył
ten gest i mocno machnął kropidłem. Machnięcie było tak silne, że
od metalowej rączki oderwała się większa część kropidła i trafiła
niesfornego młodziana w same usta. Obecni w świątyni wybuchnęli gromkim
śmiechem, a Tyka jak pies z podwiniętym ogonem cichaczem umknął z
kościoła.
Pomóż w rozwoju naszego portalu