Opowieść o historii swojego życia i kapłaństwa ks. Józef Bieńkowski okrasza dziękczynieniem Bogu i ludziom za opiekę, wsparcie, pomoc w dojrzewaniu do pełni człowieczeństwa i kapłaństwa. - Bóg dał mi wielką łaskę - podkreśla, rozpoczynając swoje świadectwo kapłan, najstarszy i jedyny żyjący spośród ośmiorga dzieci Heleny i Hipolita Bieńkowskich. - Kontakt z pracującym w Lublinie moim rodakiem, ks. Czesławem Dmochowskim, wzbudził we mnie zachwyt i pragnienie bycia kapłanem. Do tego się przygotowywałem od dzieciństwa.
Po roku nauki w gimnazjum w Zambrowie Józef rozpoczął edukację w Gimnazjum Diecezjalnym w Drohiczynie. - W 1938 r., po maturze, zostałem przyjęty do Seminarium Duchownego w Lublinie, ale niebawem wybuchła II wojna światowa. Jako klerycy nie mogliśmy się dalej uczyć, tym bardziej, że budynek seminarium został zajęty przez Niemców. Rozpoczęła się dwuletnia przerwa. Niektórzy z moich kolegów zrezygnowali wówczas z kapłaństwa, a ja powiedziałem sobie: nie! Rozpocząłem, więc poczekam ile trzeba i zostanę księdzem. Po dwóch latach ksiądz biskup otworzył seminarium w Krężnicy koło Lublina i tam, ci którzy nie zrezygnowali, studiowali dalej. Wśród nich byłem ja - dodaje z uśmiechem. Kiedy Józef Bieńkowski przebywał w seminarium, jego rodzina została wywieziona na Syberię. - W 1944 r. rektor seminarium, ks. Stopniak, zdecydował, że trzeba nam przyspieszyć o pół roku święcenia kapłańskie. Odbyły się one w Nowym Sączu, bo tam przebywał w areszcie domowym ordynariusz bp M. Fulman. W ciągu trzech dni dokonały się więc święcenia subdiakonatu, diakonatu i prezbiteratu. Nie zapomnę tego wydarzenia nigdy. 30 stycznia 1944 r. zostałem księdzem!
Już jako kapłan ks. Bieńkowski przebywał w Krężnicy, gdzie uzupełniał wykłady, a jednocześnie jeździł z posługami do parafii. - W wyniku aresztowań były parafie, gdzie nie było księdza, więc my służyliśmy pomocą.
Jedną z pierwszych posług duszpasterskich ks. Bieńkowski odbył w Bełżycach, dokąd pojechał na zaproszenie wówczas dziekana z Bełżyc, a później sufragana lubelskiego ks. Wilczyńskiego. - Pamiętam, że całą noc nie spałem, przygotowując kazanie”- wspomina z uśmiechem.
- Po zakończeniu działań wojennych, kiedy na naszym terenie byli już Sowieci, otrzymałem nominację do parafii św. Michała w Lublinie. Pamiętam, że niemal od razu pojechałem na Bronowice, aby dopytać starszego wikariusza o nowe obowiązki, ale nie było nikogo na plebanii, drzwi zamknięte. Od tego rozpoczęła się moja sześcioletnia posługa w parafii św. Michała. Po tym czasie, władze komunistyczne zażądały do biskupa, aby mnie przeniósł do innej parafii. Znalazłem się więc w Bychawie, gdzie spędziłem 3 lata. Jednak tam też doświadczałem trudności. Jako jedynemu z księży zabroniono mi uczyć religii. Pisałem odwołania, ale rozpatrywano je negatywnie. Wreszcie, bez wiedzy Kościoła, władze komunistyczne zarządziły przeniesienie mnie do Markuszowa. Ponieważ odwołania nie pomogły, bp Kałwa nadał mi nominację na probostwo w Borowie nad Wisłą. Nie miałem wówczas jeszcze nawet 10 lat kapłaństwa. Bóg mnie bardzo wspierał i dawał mi ludzi, którzy mi ufali i chcieli ze mną pracować. Dwa i pół roku wystarczyło, abyśmy odrestaurowali kościół parafialny, zburzony do fundamentów.
Po tym czasie ks. Józef został przeniesiony do Kazimierzówki, do której należał budujący się wówczas Świdnik. Tam, jak wspomina, z parafianami budowali bożonarodzeniowe szopki, w które wkładali wiele serca i czasu. - Aby zjednoczyć młodzież, urządzałem jasełka. Sala, w której odbywały się przedstawienia, nie mogła pomieścić widzów. Wyjeżdżaliśmy też do innych parafii, by dzielić się Dobrą Nowiną. Młodzież nazywała mnie wówczas „ksiądz z loczkiem” - podkreśla z uśmiechem. - Wiele naszych działań duszpasterskich nadal mnie cieszy, np. udział wiernych w liturgii Bożego Ciała. Procesje były tak liczne, że kiedy początek wchodził już do Świdnika, ich koniec dopiero wychodził z kościoła w Kazimierzówce. Także tutaj moja działalność nie podobała się władzy państwowej, zwłaszcza, że gromadziłem wiele młodzieży. Bóg dał mi taki dar. Kiedy jeden z gospodarzy zgodził się, by na rzecz parafii oddać część swojego domu, a ja już zakupiłem przedmioty potrzebne do prowadzenia lekcji religii, zabroniono mi, grożąc aresztowaniem. Po 13 latach pracy w Kazimierzówce, na rozkaz władz państwowych biskup przeniósł mnie na probostwo do Gołębia, gdzie spędziłem 8 lat. Następnie zostałem nominowany do parafii w Łuszczowie. Stamtąd - ponieważ pod osłoną nocy z parafianami powiększyliśmy kościół - zostałem przeniesiony do Bystrzycy. To była moja ostatnia parafia.
Wspominając święta Bożego Narodzenia ks. Józef Bieńkowski podkreśla: „To były trudne czasy, najpierw wojna, potem stalinizm. Wtedy nie wolno było wynosić praktyk religijnych poza kościół. Świętowaliśmy więc po cichu, narażając się na przykre następstwa. Ale jeśli tylko się dało, organizowaliśmy jasełka, uczyliśmy kolęd, celebrowaliśmy narodzenie Jezusa.
Ks. kan. dr Józef Bieńkowski, kapłan niosący za sobą życzliwość wielu ludzi i poczucie dobrze przeżytego życia, mówi o sobie: - Jestem przeciętnym człowiekiem, może mam trochę więcej odwagi, ale i tak, wszystko co mam zawdzięczam Bogu i ludziom. Proszę Boga o zdrowie, bo chciałbym jeszcze coś dobrego w życiu zrobić…”.
Oprac. Agnieszka Strzępka
Pomóż w rozwoju naszego portalu