Telewizja Puls wyemitowała kilka tygodni temu program poświęcony muzyce w polskich kościołach. Listy przychodzące potem do Jana Pospieszalskiego świadczą, że dotknięto bardzo drażliwego tematu.
JAN OŚKO: - Widziałem kiedyś, jak w kościele wystawiono głośniki dużej mocy i zaczęto podczas Mszy św. grać na gitarach elektrycznych. Słychać było jedynie hałas...
JAN POSPIESZALSKI: - W jednym z kościołów w Przemyślu słyszałem coś tak wstrząsającego muzycznie, że może to nawiedzać jako koszmar nocny. Grano na głośnych gitarach elektrycznych i puszczano dźwięki z klawisza z sekwencerem. Było to niby przeznaczone dla dzieci, aby i one śpiewały. Byłem tam z moimi dziećmi, nudziły się, uciekły do bocznych naw, siadły tyłem do prezbiterium i nie były się w stanie zupełnie w to włączyć. Patrząc na moje dzieci, widzę, że kiedy Kościół nie umizguje się, nie próbuje ich zagłaskać i infantylizować, a jest dostojny, poważny, skupiony - to jest to dla nich ciekawe. To fascynuje bardziej niż szkoła i telewizja.
- Czy zanika świadomość tego, czym jest muzyka w Kościele? Czy przestajemy odróżniać brzydotę od piękna?
- Powiem o dwóch rzeczach, które mną wstrząsnęły.
W jednym z kościołów w Warszawie, w ubiegłym roku, podczas adoracji
krzyża w Wielki Piątek, w godzinie śmierci Chrystusa, młody ksiądz
z gitarą wyśpiewywał dziarską piosenkę eucharystyczną Idzie mój Pan...
Jeżeli milkną dzwony i organy, przejmująco stukoczą kołatki, a gitary
nie milkną, i to nie w jakieś małej miejscowości, ale w stołecznym
kościele, to najlepiej świadczy o sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.
Druga rzecz to wykorzystywanie multimedialnych urządzeń.
Na Roratach w pewnej parafii zostało przygotowane widowisko słowno-muzyczne.
Zamiast homilii pokazywano dzieciom historię angażującą aktorów i
taśmę magnetofonową. Takie widowisko byłoby super jako suplement
do Rorat, ale w czasie liturgii wsłuchiwanie się w muzykę z magnetofonu
i oglądanie aktora zamiast księdza nie jest najlepszym rozwiązaniem.
Te Roraty były przygotowane, jakby jedynymi ich uczestnikami były
dzieci. Tymczasem cały kościół, około trzysta osób, to byli dorośli.
Nie składam donosu do mediów, wystarczy pójść do swojej
parafii i zobaczyć, co się dzieje. Jeżeli my, ludzie Kościoła, nie
rozpoznamy tego zagrożenia i nie zaczniemy pracować, aby tę sytuację
zmienić, to być może za chwilę będzie za późno. Jest to ostatni moment,
by podjąć starania, żeby w żywej praktyce stare pieśni przetrwały.
- Ale czy nie jest tak, że każdy czas ma swoją muzykę?
- A gdyby ktoś zaczął nawoływać, żeby rozebrać barokowe
kościoły, gdyż nie odpowiadają duchowi posoborowemu? Dlaczego więc
nie podnosimy krzyku, kiedy na naszych oczach, bez racjonalnych powodów,
następuje uśmiercanie starego repertuaru. Przecież jest to równie
cenne dziedzictwo naszej kultury, co zabytki architektury. Dziś w
Wielkim Poście coraz rzadziej słychać pieśni wielkopostne, pojawia
się inny repertuar. Często np. wspólnota młodzieżowa czy duszpasterstwo
akademickie śpiewa pieśni z TaizeM - to jeszcze jest jak na garbatego
dobrze skrojony garnitur, ta muzyka ma jeszcze pewne dostojeństwo,
powagę.
Następuje jednak coś dużo gorszego - wierni milczą, jakby
uczestniczyli w spektaklu. Jest to koncert: jest ksiądz przy ołtarzu
i my, którzy w tym nie uczestniczymy, po prostu jesteśmy i słuchamy.
Nie o to chodzi, powinniśmy spróbować na nowo, na ile to jest możliwe,
potrząsnąć ludźmi i wprowadzić ich w stan uczestnictwa.
- Może wierni biernie uczestniczą, gdyż nie mają niezbędnej edukacji muzycznej?
- Nie, na pewno nie. Nie chcę rozszerzać problemu na programy wprowadzane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej, gdyż zaczniemy szukać winnych wszędzie, tylko nie u siebie. Uważam, że my, ludzie Kościoła, powinniśmy uderzyć się w piersi i zrobić rachunek sumienia. Kościół ma instytuty i wykwalifikowaną kadrę, istnieją szkoły organistowskie i wydziały muzyczne, które zajmują się z urzędu muzyką liturgiczną. Na ten temat powstają opracowania naukowe, ludzie piszą magisteria, doktoraty, habilitują się. Myślę, że praktyka oderwała się od tego, co dzieje się na nobliwych wydziałach muzycznych. Mamy do czynienia z dryfowaniem. Tam, gdzie jest dobry organista i świadomy proboszcz albo grupa entuzjastów, którzy szanują stary repertuar i widzą w nim wartość, jest jeszcze nieźle. Jeżeli nie ma tam kogoś, kto pielęgnuje stary repertuar, to Kościół milczy, Kościół nie śpiewa.
- Dlaczego tak Pan się upiera przy starym repertuarze?
- Po pierwsze: ten repertuar jest powszechny. Jest
też dostępny we wszystkich śpiewnikach, książeczkach do nabożeństwa.
Po drugie: ma on swoją wartość i patynę. Jest to rzecz
gustu, dla mnie ten repertuar jest piękny. Przez lata zostały w nim
rzeczy najbardziej wartościowe. Praktyka pokoleń odsiewa niepotrzebny
balast, zostają tylko naturalne rozwiązania, które są przez wszystkich
akceptowane. Każde pokolenie dodaje coś nowego, ale jest też naturalne
sito, które odsiewa rzeczy genialne od zdecydowanie słabszych, które
odchodzą w zapomnienie.
Rzecz trzecia: ludzie przez to, że mają szanse włączyć
się we wspólny śpiew, uczestniczą żywo w liturgii. Ofiara jest rzeczywiście
ofiarą wspólnoty. Liturgia nie powinna być ekspresją danej wspólnoty
i jej świadomości w danym momencie. Wspólnoty się zmieniają, a liturgia
trwa. Każda wspólnota, która jest dzisiaj zgromadzona wokół Stołu
Pańskiego - w Gdańsku, Szczecinie czy w Małkini - to jest także wspólnota
Kościoła powszechnego, która modli się według podobnego rytu i w
ten sam sposób wielbi Pana. Ale jest to też wspólnota rozpięta w
pokoleniach, jest Ofiara moja sprawowana wspólnie z Kościołem sprzed
stu lat, który modlił się podobnie, śpiewał podobnie i wielbił Pana
podobnie. Jest wspólnota z pokoleniami, które odeszły, z wieloma
anonimowymi świętymi, którzy tworzyli Kościół przez wiele wieków.
To bardzo ważna rzecz.
- Niedzisiejszość liturgii nie musi być jest wadą?
- Niedzisiejszość starej liturgii jest jej zaletą. Ponieważ nie umizguje się do współczesnych gustów, do tego, co nam proponują media, szkoła, dom kultury, telewizja, zsekularyzowany świat. Właśnie przez tę swoją inność i dostojeństwo, właśnie przez tę niedzisiejszość może być ona dla nas tak fascynująca, ciekawa i uduchowiona.
- Czy nie należy być wyrozumiałym dla grup, które co prawda byle jak i byle co grają na gitarach, lecz autentycznie przeżywają swoją wiarę?
- Nie chodzi o poziom wtajemniczenia na konkretnym instrumencie. Stare pieśni można przecież zaśpiewać przy gitarze i przy niewielkim opanowaniu instrumentu. Chodzi o rzecz podstawową, żeby to nie był występ, a służba Kościołowi. Niech sobie ci młodzi ludzie, którzy przynoszą gitarę do kościoła zadadzą kilka pytań: Czym jest to moje granie w kościele? Czy jest służbą dla wspólnoty? Czy tak gram, żeby ludzie, którzy przyjdą na Mszę św., mogli wspólnie zaśpiewać? Czy moje granie ma związek z czasem liturgicznym i czytaniami?
- Słowa pieśni mają ogromne znaczenie...
- To jest niezwykle ważna rzecz. Śpiewamy posługując
się słowem, nie możemy bezkarnie, nonszalancko czy bezwiednie wprowadzać
tekstów pieśni, które są być może zacne lub piękne, ale zupełnie
oderwane od liturgii. Przecież czytania mają głęboką katechezę, teologię.
Należy je zrozumieć i dostosować do nich pieśni z przebogatego tradycyjnego
repertuaru. Jeżeli tego się nie potrafi, to lepiej nie śpiewać. Zdarza
się tak, że niewłaściwą pieśnią zmienia się zupełnie przekaz zawarty
w czytaniach.
Pieśni powinny być zgodne z rokiem liturgicznym. Do młodych
wspólnot, czy to z Neokatechumentu, czy z Odnowy w Duchu Świętym,
przedostało się dużo pieśni uwielbienia. I przez cały rok słuchać
- Alleluja! Czy to Boże Narodzenie czy Wielki Post. Tak, te pieśni
uwielbienia są piękne, ale, na miłość Boską, uwzględniajmy rok liturgiczny!
- Czy nie postuluje Pan pewnego elitaryzmu muzycznego?
- Wręcz przeciwnie, postuluję powszechność, to znaczy, że gdy pojadę do kościoła np. w Międzyrzeczu Podlaskim, jestem w stanie w czterech miejscach Mszy św. - na wejście, na ofiarowanie, na Komunię i na rozesłanie - zaśpiewać ze zgromadzonymi tam wiernymi. Ponieważ oni będą posługiwali się tymi pieśniami, które Kościół przez stulecia stworzył, a które ks. Siedlecki zebrał w jeden kilkusetstronicowy śpiewnik. Postuluję powszechność oraz dostępność tego repertuaru.
- Dawniej muzyką powszechną muzyką Kościoła był chorał gregoriański. Dzisiaj wydaje się, że ze względu na łacinę jest on niedostępny dla wiernych...
- Nie proponuję wszędzie wprowadzenia chorału gregoriańskiego,
choć jest on bardzo piękny. Ale też uważam, że powinny być miejsca
i takie kościoły, żeby wierni, którzy chcą, mogli pójść i uczestniczyć
we Mszy rzymskiej. Jeśli jestem za granicą, mogę uczestniczyć we
Mszy łacińskiej, nawet nie znając miejscowego języka. Byłem piętnaście
lat ministrantem, zaczynałem jeszcze przed Soborem. Wiem, jakie są
części Mszy św., znam modlitwy łacińskie.
Dochodzimy znowu do powszechności Kościoła. Msza rzymska
jest czymś absolutnie wspaniałym, gdyż pokazuje uniwersum naszego
Kościoła i jego powszechność w skali globalnej. A jednocześnie jest
pięknym ukłonem w stronę tradycji, soboru trydenckiego i pięćsetletniej
praktyki.
- Czy ideałem byłoby, gdyby w każdej parafii był chór kościelny?
- Oczywiście, byłoby to ideałem, ale tam, gdzie nie
ma chóru, dobrze by było, żeby przynajmniej był przytomny organista,
który jest w stanie ustalić z celebransem repertuar pieśni albo skorzystać
z materiałów, które kurie wysyłają do parafii, gdzie są zaproponowane
pieśni na każdą niedzielę. Istnieją takie materiały, wystarczy z
nich skorzystać.
Nie jest to możliwe, aby w każdej parafii był chór, ale
gdy istnieje, jest wspaniałym miejscem tworzenia się wspólnoty parafialnej.
Dzisiaj ludzie są zabiegani, ale ci, którzy mogliby poświęcić dwie
godziny w tygodniu na spotkanie chóru, mogliby stworzyć w parafii
zupełnie nowy klimat. Jak pięknie mogą wyglądać wszystkie pierwsze
Komunie św., śluby, święta, odpusty w parafii, gdzie śpiewa chór!
Jak może to wzbogacić niedzielne uczestnictwo we Mszy św.! Chór musi
pełnić służebną rolę dla parafii, powinien rozśpiewać wszystkich
zgromadzonych.
- Bardzo ważną osobą powinien być organista, który obecnie spychany jest na margines życia parafialnego...
- Rozmawiałem z wieloma organistami. Niestety, często
narzekają na słabe uposażenie. Jest to ciężka praca, jest to niewdzięczna
służba. Coraz trudniej o dobrego organistę. Jeżeli organista w warszawskim
kościele, od lat bez podwyżki, ma 600 zł zapłaty, bez ubezpieczenia
medycznego i emerytalnego, to należy podziwiać, że pracuje. Należy
zaapelować nie tylko do proboszczów, ale także do wiernych. Dopóki
my, wierni, będziemy kładli złotówkę na tacę tygodniowo, to sytuacja
nie może się zmienić. Księża nie mają pieniędzy, aby zapłacić dobrze
organiście.
Dzisiaj, w czasach kryzysu, wielu katolików mających
przygotowanie muzyczne, po odpowiednim przeszkoleniu, przyjęłoby
pracę w kościele jako organista. Obawiam się, że nie rozpatrują takiej
ewentualności, gdyż zarobki są naprawdę groszowe. Brak pieniędzy
powoduje, że proboszcz woli skorzystać z usług amatora-entuzjasty,
który często gra dziwne rzeczy.
- Dziękuję za rozmowę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu