Agnieszka Kwaśnik: - Proszę powiedzieć kilka słów o sobie, miejscu urodzenia, rodzinie, szkołach, które Ksiądz ukończył.
KS. PIOTR RATAJCZAK: - W tym roku kończę osiemdziesiąt lat. Połączenie tego wieku z 50-leciem kapłaństwa powoduje, że na moje życie trzeba spoglądać ze specyficznego punktu widzenia. Istotne dla mnie jest, że pochodzę ze środowiska wiejskiego, prostego, skromnego. Urodziłem się 14 czerwca 1922 r. w Strzydzewie, w parafii Czermin. Ojciec mój Piotr i matka Agnieszka, z domu Raźniak, pochodzili z rodzin rolniczych. W domu było siedmioro dzieci, rodzice i dziadkowie. Mieliśmy 3-hektarowe gospodarstwo, a ojciec - inwalida z I wojny światowej nie mógł nigdzie dorobić. Byliśmy więc w trudnej sytuacji finansowej. Przyczynił się do tego też kryzys gospodarczy w latach 1926-37. Zatem po ukończeniu szkoły podstawowej mogłem tylko marzyć o dalszym kształceniu. Zresztą miałem dwóch starszych braci, którzy już uczyli się rzemiosła.
- Cóż więc stało się, że zdobył Ksiądz wykształcenie?
- Na początku pójście do gimnazjum wydawało się niemożliwe ze względów finansowych. Ale w moim życiu zjawił się młody nauczyciel wiejski, pan Stachowiak. On pierwszy zwrócił na mnie uwagę w szkole. Być może dlatego, że byłem dobrym uczniem. Zaczął mówić rodzicom, że powinienem się kształcić. On spowodował, że poszedłem do Gimnazjum w Pleszewie. Ale sprawa utrzymania była trudniejsza niż problem opłaty za szkołę. Nauczyciel Stachowiak przez wszystkie moje lata gimnazjalne utrzymywał mnie, nawet wtedy, gdy założył już własną rodzinę. On także załatwił mieszkanie u mojego szkolnego kolegi Stanisława Manna. Jego rodzina przyjęła mnie i z czasem traktowała jak swego trzeciego syna. Przez cztery lata przed wojną byłem na ich utrzymaniu.
- Jak przeżył Ksiądz II wojnę światową i lata po niej?
- Na początku, jak wszyscy, próbowałem bronić Warszawy. Do domu wróciłem w pierwszych dniach listopada. Przedtem Niemcy zagarnęli mnie do obozu w Biedrusku pod Poznaniem, ale zwolnili, gdyż było potrzebne miejsce dla uchodźców wojennych. Jakiś czas ukrywałem się. Kiedyś pewien Niemiec szukał młodzieńca, który był w gimnazjum i uczył się łaciny. Potrzebował kogoś takiego, gdyż objął drogerię i szukał sprzedawcy. Był bardzo ludzki. Nie doznałem z jego strony żadnej nienawiści w stosunku do Polaków. Uczynił mnie uczniem, a po trzech latach zdałem egzamin na zawodowego drogerzystę. Pod koniec wojny zabrano mnie do budowy okopów na linii Toruń - Częstochowa. Stamtąd wróciłem chory. Po wojnie postanowiłem zdać maturę. W tym czasie przyszło też wezwanie do wojska, do którego musiałem iść zaraz po egzaminie dojrzałości. Byłem w pułku zapasowym w Chełmnie. Następnie przez rok w Szkole Oficerskiej Samochodowej w Bydgoszczy. W styczniu 1946 r. poszedłem do Akademii Handlowej.
- Jak zrodziło się u Księdza powołanie?
- Pierwsze pytanie o moje powołanie zadał mi nauczyciel Stachowiak. Jest to bardzo istotne, gdyż, jeżeli chodzi o ważne decyzje mojego życia, to bardzo często nie wychodziły ode mnie. Ostatecznie 1 października 1946 r., po uzgodnieniu z dowódcą Szkoły Oficerskiej w Bydgoszczy, wstąpiłem do Seminarium Duchownego w Gnieźnie. Przez dwa lata studiowałem w Gnieźnie, a następne cztery w Poznaniu. W czerwcu 1952 r. w katedrze gnieźnieńskiej otrzymałem święcenia kapłańskie z rąk kard. Stefana Wyszyńskiego.
- Gdzie rozpoczął Ksiądz pracę duszpasterską?
- Na pierwszą placówkę byłem skierowany do Bydgoszczy
do parafii pw. Świętej Trójcy. Pozostałem tam zaledwie trzy miesiące.
Przeniesiono mnie do Wągrowca do parafii Świętych Piotra i Pawła
na stanowisko prefekta w Państwowym Liceum Ogólnokształcącym. Dodatkowo
byłem kapelanem szpitala i kapelanem sióstr w nim pracujących. Warunki
były bardzo trudne. Przygarnął mnie ks. Edmund Mikołajczak, proboszcz
parafii przyklasztornej. Byłem więc także wikariuszem w tej parafii.
Pracy było dużo i była ona trudna. Podpisałem umowę ze szpitalem,
że przybędę na każde wezwanie. A one były najczęściej w nocy. Miałem
ok. 2 km z mieszkania do szpitala. Nikt mnie nigdy nie pytał, czy
spałem w nocy. Niekiedy Ksiądz Proboszcz, którego wspominam szczególnie
ciepło, widząc moje wyczerpanie, sam szedł w nocy do szpitala, nie
mówiąc mi o wezwaniu. Po czterech latach zostałem przesunięty do
Bydgoszczy do parafii pw. Apostołów Piotra i Pawła. Warunki mieszkaniowe
były jeszcze gorsze niż w Wągrowcu. Proboszcz mieszkał poza parafią,
wikariusze także. Przyjęły mnie siostry elżbietanki. Później udało
mi się wynająć małe mieszkanie. W styczniu 1957 r. powróciłem do
nauczania w szkole w Państwowym Liceum Ogólnokształcącym nr 1.
Trwało to tylko pół roku.
- Co działo się później?
- W czerwcu 1957 r. otrzymałem polecenie wyjazdu do Paryża na studia teologiczne na Uniwersytecie Katolickim. W pierwszej chwili wydawało się, że jest wszystko w porządku. Znalazłem się na liście dwudziestu, których Ksiądz Kardynał wyznaczył. Kiedy poszliśmy po paszporty, okazało się, że każdy musi starać się indywidualnie. Trwało to siedem miesięcy. 22 lutego 1958 r. zajechałem do Paryża. Na miejscu okazało się, wbrew oczekiwaniom, że nie było dobrych warunków, a co najważniejsze, nie było stypendium. Trzeba było pracować, by zarobić. Była tam placówka Polskiego Seminarium Duchownego. Przy tym seminarium powstało Małe Seminarium Duchowne, które z czasem przemieniło się w zwyczajną szkołę średnią. Przez osiemnaście lat byłem dyrektorem tej placówki. Od roku 1982 do 1998 byłem rektorem Polskiego Seminarium w Paryżu. W 1998 r. wróciłem do rodzinnej diecezji. Przyjął mnie abp Henryk Muszyński i skierował do Domu Księży Emerytów w Gnieźnie. Ostatnio mianował mnie także egzorcystą.
- Który etap pracy duszpasterskiej wspomina Ksiądz najmilej?
- Trudno mi dać odpowiedź właściwą. Patrząc retrospektywnie, stwierdzam, że poszczególne etapy mojego życia i mojej pracy są nieporównywalne. Każdy z nich jest inny i nietypowy.
- Jak po pół wieku ocenia Ksiądz swoją pracę duszpasterską?
- W moim życiu widzę palec Opatrzności Bożej, często znajdowałem się w skomplikowanych sytuacjach, ale zawsze decyzje różnych ludzi wychodziły mi na dobre. Tym, co mi stale towarzyszyło, była trudna praca. Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, czy byłem szczęśliwy, to musiałbym powiedzieć, że nie miałem czasu o tym myśleć. Jednak jak patrzę wstecz, to widzę, że bieg mojego życia był bardzo pozytywny. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł gdziekolwiek indziej tyle skorzystać, jeżeli chodzi o formację osobistą i duchową.
- Jakie uczucia towarzyszą Księdzu w roku złotego jubileuszu?
- Przede wszystkim wdzięczności Panu Bogu, szczególnie za łaskę życia. Życie jest skarbem, przecież bez niego nie byłoby człowieka. To jest dar nie tylko jednorazowy. Życie daje Pan Bóg w każdej chwili. Bez Jego obecności nie ma możliwości istnienia człowieka. Po drugie jestem wdzięczny za kapłaństwo. Kapłaństwo Chrystusowe jest sprawą Bożą, a my ludzie mamy w nim udział. To dodaje pewności poprzez wiarę i ufność, że jest się na właściwej drodze i na właściwym miejscu.
- Zatem, gdyby cofnął się Ksiądz do 1952 r., to nie wybrałby innej drogi życia?
- W żadnym wypadku. Żałuję tylko, że święcenia przyjąłem z pewnym opóźnieniem, bo w wieku 30 lat.
- Dziękuję za rozmowę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu