Czy kompromis uzyskany w Kopenhadze przez rząd Millera jest aż tak optymistyczny, jak to w zorkiestrowanej euforii przedstawiają eurofilskie media? Można mieć w tej kwestii nader poważne wątpliwości.
Rolnicy polscy nie otrzymają dopłat bezpośrednich w takiej wysokości, w jakiej korzystają z nich rolnicy unijni. Zastosowano tu księgową sztuczkę: z budżetu UE dostaną tylko (w kolejnych trzech latach) 25, 30 i 35 procent tego, co otrzymują rolnicy unijni; kwoty te zwiększone zostaną - po pierwsze: dzięki "przesunięciu środków" z funduszy przeznaczonych na "rozwój wsi" (więc fundusze te zostaną zarazem pomniejszone o te przesunięte kwoty), po drugie - dzięki dopłatom z polskiego budżetu, na co "zezwoliła" UE. Rodzi się więc pytanie, skąd rząd Millera weźmie te pieniądze, jeśli w celu domknięcia przyszłorocznego budżetu musiał aż obłożyć obywateli nowymi podatkami?... Prawdopodobnie posłuży temu przyznana przez UE "rekompensata". W ten oto sposób "podwyższone" do 55, 60 i 65 procent dopłaty bezpośrednie dla polskich rolników w latach 2004-6 "skonsumują" część przyznanej pomocy na rozwój wsi i ową rekompensatę... To "podwyższenie" procentowych wskaźników nie zmienia też faktu, że polscy rolnicy otrzymywać będą znacznie mniej środków niż rolnicy unijni: rodzi się więc poważne niebezpieczeństwo, że za te środki nie uda się im nawiązać konkurencyjnej rywalizacji z rolnictwem unijnym, a środki te to tylko przynęta dla połknięcia unijnego haczyka. Jest to obawa tym bardziej uzasadniona, że przecież system podatkowy w Polsce - pod rządami lewicy - ewoluuje w kierunku coraz wyższych podatków (w Kopenhadze rząd Millera zgodził się np. na podatek VAT od maszyn rolniczych w wysokości aż 22 procent!).
Zresztą tuż po kopenhaskim kompromisie poważni ekonomiści w kraju zauważyli słusznie, że nie wystarczy wziąć od kogoś pieniądze, aby poprawiła się w kraju sytuacja gospodarcza: musi temu jeszcze sprzyjać system podatkowy. Tymczasem w programie rządzącej lewicy (ani w kopenhaskim kompromisie) nie ma ani słowa o obniżce podatków w Polsce, co rodzi obawę, że brukselskie pieniądze posłużą jedynie oddaleniu na jakiś czas widma ciężkiego kryzysu gospodarczego. Dobre i to - ale co tu mówić o optymizmie...
Najwięcej pieniędzy przeznaczono dla Polski w formie tzw. strukturalnej pomocy (pomniejszonej o środki przesunięte na dopłaty bezpośrednie dla rolników). Ale, o czym mówi się dziwnie niewiele (!), uruchomienie tych środków uzależnione jest od uruchomienia najpierw środków własnych przez krajowych, polskich inwestorów.
Tymczasem polscy inwestorzy powszechnie skarżą się właśnie na brak środków pieniężnych, a także na wysokie kredyty bankowe, gdyby chcieli je pobrać dla uruchomienia inwestycji. Dodajmy do tego oczywisty fakt, że właśnie wysokie podatki w Polsce oraz wysokie koszty biurokracji państwowej i samorządowej dławią, tłumią popyt, zwiększając zarazem bezrobocie, i zniechęcają skutecznie możliwych inwestorów do podejmowania działalności gospodarczej. Zauważmy przy okazji, że ostatnie wybory samorządowe, z rekordową liczbą chętnych choćby już do lokalnej tylko władzy, świadczą, że przeciętny Polak dobrze rozpoznaje rządową politykę i jej konsekwencje: tylko posady "przy władzy", w biurokracji, dają niejaką pewność godziwego zarobku... Natomiast większość przedsiębiorstw, zwłaszcza małych i średnich, przeżywa coraz większe trudności: cierpi na płatnicze zatory, opóźnia wypłaty wynagrodzeń pracownikom etc. Wszystko razem wziąwszy - istnieje także poważne niebezpieczeństwo, że i owa "pomoc strukturalna" okaże się w dużej mierze finansową fikcją. Entuzjastyczne porównania z akcesem Hiszpanii czy Portugalii mogą tylko wywoływać uśmiech politowania: kraje te przyjmowano do UE w okresie "zimnej wojny", neutralizując pomocą finansową możliwe wpływy komunistyczne, sytuacja gospodarcza UE była wówczas daleko lepsza niż dzisiaj, wreszcie, obydwa te kraje nie doświadczyły nigdy półwiecza gospodarki socjalistycznej, która pod każdym względem tak bardzo Polskę zdewastowała. Stopień wykorzystania "środków strukturalnych" może więc okazać się znikomy (a są to akurat największe kwoty w ramach osiągniętego kompromisu...), podczas gdy płatność polskiej składki do unijnego budżetu będzie bezwzględna.
Jeśli dodamy, że począwszy od przyszłego roku Polska musi zacząć spłacać odłożone długi zagraniczne (konsekwencja jeszcze gierkowskich pożyczek...) - to ów "sukces negocjacyjny" rządu Millera blednie tak bardzo, że zamiast o sukcesie można raczej mówić o "ratowaniu masy upadłości".
W tym kontekście jak najpoważniej brzmią słowa tych właśnie ekonomistów, którzy przestrzegają przed lokowaniem "tanich nadziei" w unijnej "pomocy", zalecając gruntowną naprawę polskiego systemu podatkowego - jeszcze przed akcesem do UE, a więc przed majowym referendum w tej sprawie. I my na łamach Niedzieli niejednokrotnie pisaliśmy na ten temat. Czy jednak po stronie rządzących istnieje świadomość ważności tej kwestii? Nic na to nie wskazuje. Rodzi się nawet pytanie: Czy zawierając kompromis w Kopenhadze, rząd Millera nie poświęcił kwestii naprawy polskiego systemu podatkowego? Prasa informowała bowiem, niemal w przededniu negocjacji, o poufnych, by nie rzec - tajnych, tzw. klauzulach bezpieczeństwa, zawartych w traktacie o rozszerzeniu UE. Klauzule te, wybitnie niekorzystne dla nowych członków UE, uzależniają przyznaną w negocjacjach "pomoc" od niemal całkowitej uznaniowości przez starych członków UE m.in. polskiej polityki fiskalnej, jeśli "miałaby przełożenie na działanie rynku wewnętrznego poza granicami Polski". Obniżenie podatków w Polsce miałoby niewątpliwie "wpływ na działanie rynku wewnętrznego" w krajach unijnych...
I to jest właśnie to "drugie dno" mniemanego "sukcesu negocjacyjnego", o całkowicie pesymistycznym wydźwięku!
Rodzi się bowiem pytanie: Czy po ewentualnym akcesie do UE (który, na szczęście, musi być jeszcze zatwierdzony w referendum - chociaż i tu prezydent Kwaśniewski otworzył legislacyjną furtkę do obejścia negatywnego wyniku referendum...) jakikolwiek polski rząd zachowa jeszcze swobodę suwerennego kształtowania systemu podatkowego? Pogłębiona dyskusja, której domagają się eurofanatycy, wymagałaby przynajmniej poważnej refleksji nad tą sprawą.
I na koniec jeszcze jedna kwestia, stawiająca "sukces" rządowych negocjatorów w znacznie gorszym świetle.
Polska do dziś nie ma z Niemcami traktatu pokojowego, ma tylko traktat o dobrosąsiedzkich granicach, wynegocjowany przez min. Skubiszewskiego. Z bliżej nie znanych opinii publicznej powodów pomija on dziwnym milczeniem sprawy prywatnej własności i możliwych, ogromnych odszkodowań (wszak sprawa dotyczy polskich ziem zachodnich, czyli prawie jednej trzeciej obszaru Polski). Rząd Millera (a i poprzednie rządy) miał wiele czasu, by - zanim rozpoczął procedury akcesyjne i przygotowania do referendum - uregulować z Niemcami jednoznacznie sprawę tej byłej niemieckiej własności i możliwych żądań odszkodowawczych. Tego jednak nie uczyniono - dlaczego?
...Tymczasem rząd zapowiada ogromną, wręcz gigantyczną kampanię propagandową, aby zyskać w majowym referendum poparcie dla integracji z UE. Byłoby niedobrze, gdyby propaganda zagłuszała argumenty i wątpliwości. Eurosceptycyzm nie bierze się w Polsce z "frustracji" i "lęków", jak to - w duchu komunistycznego oczerniania przeciwnika - twierdzą niektórzy prominentni euroentuzjaści, ale z braku przekonywających odpowiedzi na podstawowe pytania albo z odpowiedzi wymijających i mętnych, ogólnikowych, odwołujących się do "cywilizacyjnego postępu", całkiem jak wtedy, gdy agitowano po wsiach, miasteczkach i miastach za "postępowym, socjalistycznym jutrem"...
Pomóż w rozwoju naszego portalu