Wszystko wskazuje na to, że między styczniem a czerwcem br. rząd zamierza przeprowadzić największą od czasów stanu wojennego kampanię propagandową, żeby wygrać czerwcowe referendum w sprawie przystąpienia
Polski do Unii Europejskiej. Kampania ta zresztą trwa już - w skromniejszych rozmiarach - od kilku miesięcy i właśnie obserwacja jej przebiegu zdradza nieczystość intencji jej autorów: to nie wygląda
wcale na "kampanię informacyjną", jak twierdzi rząd, to zakrawa na zmasowaną propagandę, jakiej poddane ma być społeczeństwo.
Zwraca więc uwagę dotychczasowe "ustawianie" przeciwników integracji jako "frustratów", kierujących się własnymi "lękami" przed UE. Jest to z góry przyjęte kłamstwo propagandowe, mające na celu upowszechnianie
propagandowego mitu: że przeciwnicy integracji z UE to jacyś obywatele niezadowoleni z życia, w dodatku zalęknieni, najpewniej źle przystosowani społecznie, więc i chyba gorzej wykształceni niż eurofanatycy...
"Jeśli ktoś nie jest zwolennikiem integracji z UE - najpewniej jest sfrustrowanym, zalęknionym i źle wykształconym osobnikiem, którego opinia nie ma większego znaczenia" - taki jest socjotechniczny cel
i przesłanie tego wątku prounijnej propagandy.
Drugi wątek oparty jest na innym propagandowym kłamstwie - na przyjętym z góry fałszu, że zwolennicy integracji wiedzą lepiej, czym jest Unia Europejska, niż przeciwnicy, że to zatem oni powinni "uświadamiać"
przeciwników, a nie odwrotnie. "My wiemy lepiej"... - niestety, z PRL-owskiej przeszłości znamy aż nadto dobrze ten propagandowy motyw. Wtedy wprawdzie nie było mowy o "frustratach" i "lękach", ale o
"reakcyjnych postawach" wobec "nowej przyszłości". No i, oczywiście, tę "nową przyszłość" i jej "korzyści" najlepiej znali towarzysze po skróconych kursach partyjnych...
Jednak propaganda sobie, a życie sobie... Właśnie niedawno Instytut Lecha Wałęsy zorganizował w Sejmie "dyskusję nt. przystępowania do Unii Europejskiej dla młodych liderów politycznych".
Oddajmy głos dziennikarzowi, relacjonującemu to spotkanie:
"Zwolennicy przystąpienia (pp. Józef Oleksy, Tadeusz Iwiński, Jerzy Szacki i inni) zostali wręcz zmiażdżeni. Nie potrafili odpowiedzieć na żadne pytanie i odeprzeć żadnego zarzutu: ograniczali się
do ogólników typu «wspólna kultura» oraz: «Jeśli nie Unia - to co?» (...). Jest to zjawisko przerażające - przeciwnicy wejścia do Unii Europejskiej nie mają w ogóle z kim rozmawiać.
W odpowiedzi słyszą bowiem albo eurobełkot, albo zalewani są potokiem cyfr, z których ma wynikać, że przynajmniej w pierwszym roku Polska nie będzie dopłacać (...)" (Najwyższy Czas, 4 stycznia br.).
Krótko mówiąc: dyskurs jak z czasów komunizmu: - W sklepach nie ma mięsa!...
- Ale produkcja trzody chlewnej wzrosła o 7,8 proc.!
- Ale cukier jest na kartki!...
- Ale jak zbudujemy socjalizm, to każdemu będzie dobrze!...
Wbrew zatem i temu propagandowemu motywowi, w praktyce jest dokładnie odwrotnie: to euroentuzjaści obawiają się publicznych dyskusji z przeciwnikami akcesu; pewnie dlatego dobierają sobie najczęściej
jako "partnerów" do takiej dyskusji... także euroentuzjastów, trochę tylko udających, że "mają pewne zastrzeżenia", ale przecież w sumie także są na "tak".
Czy w tej kampanii propagandowej, jaką szykuje rząd Millera, obydwa te nieuczciwe motywy będą kontynuowane? Zadajemy to pytanie nowemu ministrowi ds. referendum.
I druga poważna kwestia, jaka nasuwa się na kanwie obserwacji dotychczasowej prounijnej propagandy.
Pieniądze, jakie rząd wydaje na tę działalność, pochodzą od wszystkich podatników: tak zwolenników, jak i przeciwników integracji. Jednak w podległej rządowi państwowej telewizji występuje jawna i
bijąca w oczy nadreprezentacja eurofanatyków nad eurosceptykami. Czyli że znów powraca... PRL-owski selektywny dobór rozmówców?
Owszem, wśród sejmowych partii większość jest prounijna - z wyjątkiem Ligi Polskich Rodzin. Obowiązujący "klucz partyjny" sprawia, że do państwowej telewizji zapraszani są tylko przedstawiciele obecnych
w Sejmie partii plus przedstawiciele Unii Wolności... Trzeba jednak pamiętać, że wszystkie obecne w Sejmie partie reprezentują tylko nieco ponad połowę Polaków (co pokazuje frekwencja wyborcza); czy więc
tych pozostałych reprezentować mają selektywnie dobierani "przedstawiciele społeczeństwa", ale tylko spośród eurofanatyków i euroentuzjastów? Czy i tu powielane będą PRL-owskie wzorce propagandowe?...
Istnieją w Polsce liczne tzw. organizacje pozarządowe, ale tylko nieliczne z nich działają wyłącznie na podstawie własnych funduszy; większość korzysta obficie z dotacji, subwencji budżetowych, więc
uzależniona jest od aparatu państwowego albo samorządowego. Słuszna zatem jest inicjatywa Prawa i Sprawiedliwości (ciesząca się, o ile wiem, poparciem Ligi Polskich Rodzin), aby takie organizacje nie
angażowały się w przedreferendalną propagandę, gdyż stanowić będą po prostu przedłużenie propagandy rządowej.
Wobec nadchodzącego referendum rząd i jego administracja wcale nie stoi ponad podziałem na eurozwolenników i eurosceptyków, ale jest wyraźną stroną tego podziału; ze wszystkimi konsekwencjami tej
stronniczości, także i z tą, że właśnie biurokracja rządowa będzie pierwszym (i czy bodaj nie jedynym?) beneficjantem ewentualnego akcesu. Stąd jest sprawą tak ważną, aby rząd nie wykorzystywał publicznych
pieniędzy, pieniędzy wszystkich polskich podatników - w tym tych najbiedniejszych - na załatwianie swojego tylko grupowego interesu: rządzącej biurokracji.
Pomóż w rozwoju naszego portalu