Są momenty w życiu, które skłaniają do głębszej refleksji.
Przychodzi chwila, kiedy w następstwie jakiegoś zdarzenia, a czasem
bez ważnego powodu ulegamy potrzebie, by na nowo przyjrzeć się zjawiskom,
o których, wydawałoby się, mamy ugruntowaną opinię. W efekcie okazuje
się, że taka retrospekcja tylko z pozoru wygląda jak przysłowiowe
wyważanie otwartych drzwi, bo oto nagle przychodzi olśnienie i z
uśpionej pamięci wydobywa się niby znany, a tak naprawdę inny obraz,
bardziej wnikliwy i obiektywny. Inspiracją do napisania tego tekstu
był Wielki Czwartek, uznany w tradycji Kościoła dniem kapłaństwa.
I jakkolwiek dzień ten dawno minął, sprowokował przynajmniej z dwóch
względów do rozważań o znaczeniu kapłana w naszym życiu. Po pierwsze
dlatego, że geneza służby kapłańskiej sięga Wieczernika, o czym należy
pamiętać częściej niż okazjonalnie. Po wtóre, rzeczywisty wymiar
obecności kapłana ma daleko głębszy sens niż postrzeganie jego roli
jedynie w kontekście pełnionych posług religijnych czy funkcji kościelnych.
Uważam, że własne biografie są dobrym drogowskazem na drodze jasnego
i niezależnego poglądu w tej sprawie.
Dla 10-letniego chłopca był to trudny, a nawet dramatyczny
okres. Wyrwany z bezpiecznego środowiska rodzinnego domu, od dziecięcych
przyjaźni i wzruszeń, jechał w odległy świat. Mijające za oknem pociągu
pejzaże z każdą chwilą rosły w abstrakcyjną przestrzeń, której nie
ogarniała wyobraźnia ograniczona perspektywą kilku najbliższych ulic,
odległej katedry, a co najwyżej dość egzotycznego horyzontu, nad
którym górował Kopiec Tatarski. Z każdą chwilą zwiększał się dystans
od tego, co najbliższe, a jednocześnie pojawiał się niepokój, a nawet
lęk, tym bardziej, że nie była to podróż turystyczna. Gdzieś u kresu
drogi czekał szpital, który kojarzył się źle. Nie pomogła troskliwa
dyplomacja rodziców, którzy starali się retuszować i łagodzić oczekującą
go przyszłość. Przez skórę czuł, że zbliża się coś groźnego. Najgorsze
były pierwsze dni, pełne samotności, zagubienia i dręczącej tęsknoty.
I wtedy właśnie przyszedł pierwszy list:
Długie, dnia 7 lipca
Kochany chłopcze.
Widziałem się z Twoją mamą w Przemyślu, która opowiadała
mi o Tobie. Dowiedziałem się, że operacja będzie około 10 sierpnia,
dlatego przed wyjazdem z Przemyśla odprawiłem Mszę św. w Twojej intencji.
Oboje rodzice byli na niej w katedrze. Bardzo ciekawy jestem jak
się czujesz w szpitalu. Podobno bardzo tam piękna okolica, tylko
daleko od swoich. Nie martw się, tylko staraj się pogodnie i radośnie
ofiarować Panu Jezusowi i Matce Bożej wszystkie cierpienia i radości.
Pan Jezus więcej cierpiał dla Ciebie. Możesz teraz w ten sposób bardzo
dużo pomagać ludziom, którzy zapomnieli o Panu Bogu, albo wcale się
o Nim nie uczyli. Ofiaruj za nich swoje cierpienia. Szkoda, że nie
mogłeś być z naszymi chłopcami na różnych wycieczkach. Obecnie jestem
u swojej mamy, ale już jutro jadę na zastępstwo w pracy kapłańskiej,
a dopiero potem do Przemyśla. Dlatego też nie podaję obecnego adresu.
Jeśli będziesz miał sposobność to napisz parę słów, choćby ołówkiem.
Bardzo serdecznie Cię pozdrawiam i całuję oraz polecam Matce Bożej
Nieustającej Pomocy. Króluj Nam Chryste".
List nie był podpisany, ale chłopiec wiedział, że nadawcą
jest jego katecheta i opiekun katedralnych ministrantów, ks. Stanisław
Burczyk. Te ciepłe pełne troski słowa zaczarowały obolałą duszę.
Spadł z niej jakiś ciężar, bo oto miał w ręku dowód, że nie jest
sam, że oprócz rodziców ktoś jeszcze o nim pamięta, współczuje i
myślami jest blisko. Odczytywał list wielokrotnie, szczególnie wówczas,
gdy wydawało się, iż ulgę mogą przynieść jedynie łzy wylane w poduszkę.
Przestał więc płakać, zaczął natomiast rozglądać się wokół siebie
i dostrzegać innych. Bardziej intuicyjnie niż rozumowo pojął, że
współczucie i pomoc należą się nie tylko jemu. Przez najbliższy tydzień
pomagał chłopcu z sąsiedniego łóżka, który był świeżo po operacji.
Gdy podawał choremu szklankę herbaty czy poprawiał poduszkę, nie
myślał o sobie i było mu z tym dobrze. Nawet nie przypuszczał, że
właśnie lektura tego szczególnego listu wyzwoli w nim wrażliwość
na drugiego człowieka i będzie początkiem poważnej, społecznej edukacji.
Docenił to po latach, dlatego pożółkła kartka papieru stanowi do
dzisiaj cenną pamiątkę. Po pewnym czasie nadeszła przesyłka, do której
dołączony był kolejny list serdeczny i krzepiący. Nie mógł pojawić
się w lepszym momencie, bowiem po skomplikowanym zabiegu ortopedycznym
chłopiec akurat fizycznie cierpiał. Czytane słowa niosły ulgę, a
jednocześnie paliła go ciekawość, co też znajduje się w niewielkiej
paczce, która leżała obok. Odwlekał moment jej otworzenia, chcąc
jak najdłużej ochronić tajemnicę tkwiącą wewnątrz. Pokusa była silniejsza.
Z rozerwanego pudełka wysypały się na pościel orzechy. Wodził palcami
po ich krągłych kształtach, zamykał je w dłoni zaskoczony i coraz
bardziej wzruszony. Dla niego te szare kulki miały swój charakter,
nie były anonimowe. Utożsamiał je z miejscami, o których śnił i ludźmi,
których zachował w sercu. Zwykłe orzechy.
Prawie rok minB zanim chBopiec wróciB do swoich, nie
tylko zdrowy, ale i mdrzejszy. PotrafiB doceni, |e oto teraz ma
w zasigu rki wszystko to, o czym dBugi czas jedynie marzyB. Zwiat
nabraB innych barw, staB si bogatszy i poukBadany wedle chBopicych
wyobra|eD i tsknot. Na szczycie, tu| obok rodziny znalazB si ks.
StanisBaw i przyjaciele z grupy ministrantów. PrzylgnB do nich nadzwyczajnie,
jakby chciaB spBaci niezawiniony dBug przymusowej rozBki. W owym
czasie ministranci katedralni stanowili jedn z najliczniejszych
wspólnot w mie[cie. Wida to byBo najlepiej podczas uroczysto[ci
ko[cielnych, kiedy dBugimi szeregami w procesyjnych orszakach szli
mali chBopcy i prawie dorosBa mBodzie|. Tworzyli egzotyczne zbiorowisko
indywidualno[ci i temperamentów. Obok szkolnych prymusów nie brakowaBo
takich, którzy na przemyskich podwórkach cieszyli si zasBu|on sBaw "
wybijokna". W wikszo[ci pochodzili z ubogich domów, gdy| taka byBa
ówczesna rzeczywisto[. Zawsze tam czego[ brakowaBo, oprócz przywi
zania do tradycji i wiary, tote| sBu|ba przy oBtarzu stanowiBa dla
nich naturaln konsekwencj religijno[ci, a tak|e z niczym nieporównywalny
zaszczyt i wyró|nienie. To byB powód zasadniczy, dla którego siedziba
ministrantów, popularna "orzechówka" ttniBa |yciem. Zasadniczy,
ale nie jedyny. Nie ulega wtpliwo[ci, |e chBopaków jak magnes przyci
gaBa osobowo[ ks. StanisBawa Burczyka. W równym stopniu byB dla
nich autorytetem, jak te| przyjacielem. ImponowaB siB i sprawno[
ci fizyczn, wic traktowali go z respektem jak prawdziwego lidera.
Jednocze[nie otaczaB swoich chBopców trosk, uczestniczyB w ich problemach,
dlatego mu ufali jak starszemu bratu czy ojcu. Pod dachem "orzechówki"
byli u siebie, swobodni, lecz nie swawolni. Bez protestu podporz
dkowali si zasadom panujcym w grupie i |adnemu nie przyszBo do
gBowy, by nadu|y |yczliwo[ci i tolerancji ksidza. Tworzyli jeden
sprawny organizm oparty na zdrowej dyscyplinie, wzajemnym szacunku
i przyjazni. W tej atmosferze, prawie niepostrze|enie formowaB ks.
StanisBaw rozwichrzone charaktery, uczyB odpowiedzialno[ci i obowi
zku. Skutecznie, bowiem sBu|b przy oBtarzu traktowali jako pierwsz
powinno[, nierzadko jako prób charakteru. Nie byBo Batwo w zimowe
poranki zostawi ciepB po[ciel, by przez ciemne i mrozne ulice dotrze
przed szóst do katedry, nieraz z odlegBych zaktków miasta. Ks.
StanisBaw dobrze rozumiaB, |e dla prawidBowego rozwoju konieczne
s elementy przynale|ne mBodo[ci. Dlatego w harmonogramie spotkaD
zawsze wa|n pozycj zajmowaB sport, a tak|e turystyka, bardziej
forsowna ni| rekreacyjna. Do legendy przeszBy mecze piBkarskie rozgrywane
na nadsaDskich bBoniach, gdzie zazwyczaj oczekiwaBa paczka miejscowych
urwisów, dla których spraw honoru byBo dokopanie ministrantom. Tymczasem
trafiBa kosa na kamieD. W za|artych bojach okazaBo si, |e ci "od
kome|ki" to nie |adne ciamajdy, ale twardziele co niezle graj w
piBk i nie stroni od star, w których trzeszczaBy ko[ci. Nikt si
nie rozczulaB nad siniakiem czy rozbitym kolanem, ks. StanisBaw te|
.
A kiedy po meczu zmordowany le|aB w[ród nich na trawie, byB ich
sercu najbli|szy. MinBy lata, a| w koDcu chBopcy poszli [ladami
wBasnych wyborów. Poszli w dorosBe |ycie bez protekcji i przywilejów
i zostali w trudnym [wiecie na dBugo, czasami na zawsze. Gdyby w
tym momencie zakoDczy opowie[, byBaby tylko sentymentalnym wspomnieniem,
które si czyta i zapomina. Ale ona trwa, ma swoj kontynuacj zapisan
w dzisiejszych losach tamtych chBopaków, potwierdzon ich osobistym [
wiadectwem i autorytetem. To, |e potrafili sprosta wyzwaniom, pokona
bariery, wreszcie osign sukces, w du|ej mierze zawdziczaj ksi
dzu. WszczepiB przecie| w mBode dusze wierno[ ideaBom, uczciwo[,
konsekwencj i odwag. Zostali obdarowani kapitaBem, który wzili
i zainwestowali we wBasne |ycie. Czas pokazaB, |e si opBaciBo. Dzisiaj
w[ród bardzo dorosBych panów s midzy innymi: byBy rektor uniwersytetu,
kilku naukowców, kapBani, lekarze, in|ynierowie, bankowiec. Wiem
na pewno, i| ks. StanisBawa zachowuj w sercu i wdzicznej pamic
Nie sposób jednym tekstem ogarnąć wszystkich istotnych
wydarzeń w życiu, na których bieg i kształt miał wpływ kapłan. Przywołam
tylko te szczególnie tkwiące w pamięci. Choćby zdarzenia z końca
lat 70. XX w., kiedy powstawało osiedle Kmiecie. Determinacja i poświęcenie
ówczesnego proboszcza ks. Adama Michalskiego zmobilizowały parafian,
którzy wbrew tendencyjnym decyzjom władz wybudowali kościół. Sporo
już na ten temat napisano, więc są dobrze znane dramatyczne momenty
związane z tym faktem. Dzisiaj w miejscu tamtej świątyni stoi nowo
wybudowany, piękny kościół, a ks. Michalskiego dawno już nie ma wśród
żywych. Wydawać by się mogło, że oprócz wspomnień nic już nie zostało.
A przecież choć przyszły nowe pokolenia, prawdziwy charakter osiedla
wyznaczyli do dziś żyjący świadkowie tamtych zdarzeń, dla których
przykładem i inspiracją był kapłan.
Na początku lat 80., w pierwszą rocznicę powstania "Solidarności",
odbyła się w Przemyślu manifestacja mieszkańców, brutalnie rozbita
przez milicję i ZOMO. W tłum zdesperowanych ludzi wystrzelono naboje
z gazem łzawiącym, wielu pobito pałami. Wystraszeni, szukali ratunku.
Nie uciekali jednak do domów, nie kryli się po bramach, ale pobiegli
do katedry. Mimo tego, że wykrzyczeli w niebo swą skargę, wyśpiewali
modlitwę, czuli się słabi i bezradni. W wypełnionej po brzegi świątyni
brakowało iskry. Aż wyszedł kapłan i przemówił. Odważnie stanął po
ich stronie, tchnął w nich nadzieję i siłę, sprzeciwił się przemocy.
Nie każdy wiedział, że był to bp Bolesław Taborski, dla większości
pojawił się obrońca i duchowy przywódca. Z katedry wyszli inni ludzie.
W powietrzu unosił się swąd gazu, po ulicach krążyły agresywne patrole,
ale oni już nie schodzili napastnikom z drogi. Szli z podniesioną
głową, a w oczach nie mieli strachu.
"Dawno by trawa na mnie rosła, gdyby nie ks. Stanisław
Zarych", powiedział kiedyś powszechnie szanowany obywatel naszego
miasta. "Podał mi rękę i otworzył oczy wtedy, kiedy w zawszonym,
brudnym wraku ledwo tliło się życie". Takich cudownych odmieńców
dzięki Księdzu jest wielu. Spotykamy czasem schludnego, uśmiechniętego
przechodnia i zdumieni konstatujemy, że przecież to ten sam, który
kilka lat wcześniej dogorywał pod ławką. Ksiądz Prałat jest żywą
legendą i autorytetem wśród uzależnionych, nie tylko w Przemyślu,
ale w całej archidiecezji przemyskiej. Współzałożyciel Krucjaty Wyzwolenia
Człowieka, twórca pierwszych ruchów trzeźwościowych na terenie miasta,
swą wiedzę i lata pracy poświęcił tym, dla których, wydawało się,
nie ma już ratunku. Snując rozważania o wpływie kapłana na ludzkie
życie trzeba pamiętać, że to właśnie On ocalił wiele istnień i nie
jest to żadna fikcja literacka, ani zgrabna metafora, lecz fakt potwierdzony
osobistymi świadectwami żyjących. Nie można zapominać także o rodzinach
alkoholików, które dzięki abstynencji swych bliskich odzyskały spokój,
normalność i szczęście. Trudno w to uwierzyć, ale takich są tysiące.
Postacie wyjątkowe, a nawet heroiczne zapadają w pamięć,
budzą wyobraźnię, wzruszają. Tworzą sugestywny i potrzebny przykład,
ale pełny wizerunek, to kapłan tkwiący w kontekście ludzkich ograniczeń
i uwarunkowań. Jest Bożym wybrańcem, co nie znaczy by był wolny od
emocji, dylematów, trosk i porażek. W jednym ze swych pięknych wierszy
ksiądz poeta Jan Twardowski napisał:
Swojego kapłaństwa się boję
Swojego kapłaństwa się lękam
I przed kapłaństwem
w proch padam
I przed kapłaństwem klękam
Wyraża się w tym dramatycznym wyznaniu pokora, bo łaska
kapłaństwa to nie tylko wielki dar, ale również ogromne zobowiązanie
wobec Boga i ludzi. Kryje się tam także lęk czy człowiek uwikłany
we własne słabości podoła Bożemu posłaniu. Jeżeli cytowany fragment
wiersza ks. J. Twardowskiego potraktować jako rozterkę poety wyrażoną
w imieniu kapłana, to odpowiedź wydaje się prosta. Ten lęk jest uzasadniony.
Jednocześnie autor tego tekstu nie musi uzasadniać, że
inna byłaby jego tożsamość, gdyby na drodze życia zabrakło mu księdza.
Nie herosa w złotym ornacie, lecz powiernika, czasami przyjaciela,
bliźniego. A skoro tak, to chyląc czoła przed mistyką czy tajemnicą
kapłaństwa, trzeba dołożyć starań, by zrozumieć człowieka, który
na zewnątrz stara się być mocny, a w gruncie rzeczy często cierpi
i jest samotny. Zrozumieć to nie to samo co akceptować i nie to samo
co odrzucać.
Jeżeli dla mnie naprawdę ważny jest kapłan, to zamiast
nastawiać ucha na wieści ze świata, budowane często na uprzedzeniach
lub niechęci, zechcę go wspomóc. Najlepiej modlitwą.
Pomóż w rozwoju naszego portalu