Przeglądałem Nasz Dziennik z 13 i 14 lipca br. Dostrzegłem fotografię młodego księdza z dziewczynką pierwszokomunijną. Zacząłem czytać. Okazało się, że to ks. Stanisław Stanisz w dniu prymicji ze swoją bratanicą w katedrze św. Franciszka Ksawerego w diecezji Green Bay (Sinus Viridis) w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Nazwisko Księdza zabrzmiało mi jakoś znajomo. Zdjęcie i tekst do tej gazety przysłał Jan Dutka z miejscowości Moczarki. Czytałem dalej. Nie pomyliłem się. Ten Ksiądz pracował w diecezji włocławskiej, ale pochodził spod Limanowej, ze wsi Sowliny. Dzisiaj - jak wyczytałem w Roczniku Diecezji Tarnowskiej - ta wieś jest już na przedmieściu i powstała tam nowa parafia: Limanowa-Sowliny z kościołem św. Stanisława Kostki.
Na tropach człowieka
Zacząłem szukać wiadomości o tym Księdzu. Najpierw w swoich zbiorach, potem uzupełniłem je informacjami z Archiwum Diecezjalnego. Patrzę na fotografię. Zbliża się 60. rocznica jego męczeńskiej śmierci w Dachau. Pragnę więc przypomnieć osobę tego Księdza na łamach Ładu Bożego. I to nie tylko kapłanom i wiernym parafii Dęby Szlacheckie, Młodojewo, Chwalborzyce i Orle, ale im szczególnie. Tam zostały ślady jego posługi kapłańskiej, które nie są wypisane w książkach, ale w ludzkich sercach. Byłem w każdej z tych parafii na wizytacji. Wielu tam ochrzcił, przygotował do Pierwszej Spowiedzi i Komunii Świętej, błogosławił ich związki małżeńskie, spowiadał, odprowadził na cmentarz... Wielu słuchało jego kazań, jego pouczeń... Może w tych parafiach zachowały się jakieś stare zdjęcia, na których jest ten Ksiądz? Pierwszokomunijne? Ślubne? Pogrzebowe? Wiele parafii stara się o to, by portrety ich proboszczów wisiały w zakrystii lub kancelarii.
Kim był ten Kapłan?
Urodził się 27 grudnia 1877 r. w rodzinie Sebastiana i Marii z Sułkowskich. Dopiero w 12. roku życia zaczął chodzić do szkoły - z powodu ubóstwa rodziców. Uczył się najpierw w Limanowej, potem w Nowym Sączu i Krakowie. Był bratem zakonnym u Dominikanów. W 1905 r. rozpoczął studia filozoficzne w ich Instytucie we Lwowie. Ale w tej krótkiej informacji jest wzmianka, że studia seminaryjne ukończył już jako ksiądz diecezjalny w seminarium św. Franciszka Salezego pod Milwaukee w USA. Święcenia kapłańskie przyjął 12 czerwca 1912 r. i został inkardynowany do diecezji Green Bay w stanie Visconsin. W 1922 r. (nie jak napisano w Naszym Dzienniku w 1932 r.!) wrócił do Polski, zgłosił się do diecezji włocławskiej i został proboszczem w Dębach Szlacheckich. Pracował tu przez 6 lat. Nasz katalog diecezjalny mówi z kolei, że w 1928 r. przeniesiony został do Młodojewa, gdzie duszpasterzował 4 lata. Stamtąd chętnie przeszedł do mniejszej parafii Chwalborzyce. Po 6 latach został proboszczem w Orlu. Stąd został zabrany 6 października 1941 r. (w wigilię Matki Bożej Różańcowej) przez Niemców najpierw do Lądu, a potem 30 października 1941 r. przywieziony do Dachau. Miał tam nr 25.050. Zmarł 3 sierpnia 1942 r.
Przy szkicowaniu duchowego portretu
Tyle suchych informacji. Ale zza tych dokumentów wyłania się
pewien charakter człowieka, jego duchowe zmagania z losem, z historią,
z ludźmi. Zaznał smaku biedy, ale bardziej niż chleba był głodny
wiedzy. Wstąpił do Dominikanów z zamiarem pracy jako brat zakonny.
Ojcowie jednak widząc jego chęć do nauki, umożliwili mu studia filozoficzne.
Był ciekawy świata. Nie znalazłem wzmianki, dlaczego pojechał do
Ameryki, ale tam była też jego rodzina. Ściągnęli go widocznie i
zapewne łożyli na naukę. Z południowej Polski, z Galicji sporo ludzi
jechało wtedy tam za chlebem. Został księdzem, mając 35 lat. Pracował
w Ameryce 10 lat jako kapłan.
Zapragnął wrócić do Ojczyzny, gdy powstała z popiołów
po latach niewoli, gdy stawiła czoła nawale bolszewickiej, gdy jej
wschodnia granica ustalona została w traktacie ryskim. Nie znalazł
pracy w diecezji tarnowskiej, bo tam zawsze było wielu kapłanów.
Przyszedł więc na Kujawy. Służył naszemu Kościołowi 20 lat
- w czterech parafiach. Ale często popadał w konflikty z władzami
miejscowymi i z niektórymi parafianami. Raz powodem sporu był jego
apel wygłoszony z ambony, by ludzie wstrzymali się z płaceniem podatków
do września, jak głosiło zarządzenie ministra, czego miejscowa władza
za bardzo nie respektowała i nasyłała komornika, który zabierał z
domu potrzebne ludziom rzeczy. Ksiądz stanął w obronie tych, którzy
doznali krzywdy, zarzucając wójtowi, że nadużywa niewiedzy ludzi
prostych. Proboszcz wiedział, bo czytał gazety. Inni gazet ani nie
kupowali, ani ich nie czytali, bo nie każdy posiadał sztukę rozszyfrowania
znaków pisarskich. Kiedy indziej wszczęła się awantura, bo usunął
ławkę kolatorską z prezbiterium do nawy przy okazji przebudowy ołtarza.
Ile z tego powodu było interwencji u biskupa! To znowu rozgorzała
walka z "badaczami Pisma Świętego", zwłaszcza z okazji pogrzebu.
Widać z pism, że miał krewki temperament, góralski, jak widać po
niektórych przykładach z tamtych stron. Nie dobierał słów. Nie szedł
łatwo na kompromisy. Walczył wszędzie. Z dworami. Z władzami gminnymi
i powiatowymi. Z lewicowymi nauczycielami. Z wywrotowymi siłami w
parafiach. Był też zaczepny. Może nie zawsze miał rację, ale trudno
mu było ustąpić drugiej stronie. W walce wyżywała się jego dusza
rogata. Biskupi, mimo że z zaplecza amerykańskiego nie szczędził
ofiar na Seminarium, na "Długosza", na "Piusa X", w dniach sporów
dawali mu nawet wolną rękę na przejście do innej diecezji. Został
tutaj.
Kiedy wybuchła wojna, trwał na posterunku duszpasterskim
do końca, do aresztowania i wywiezienia do obozu. Nie opuścił parafii
dobrowolnie, nie wyjechał w rodzinne strony, nie schronił się na
południu Polski, gdzie było Polakom lżej niż tu, w Kraju Warty. A
widział, co się dzieje. Rozstrzelani zostali przecież księża z sąsiedztwa:
z Mąkoszyna, z Sadlna, z Witowa, z Osięcin. Bp Michał Kozal, profesorowie
i alumni zostali wywiezieni do obozu koncentracyjnego. Srożył się
terror. Niemcy początkowo uszanowali jego amerykańskie obywatelstwo,
gdy aresztowali księży z dekanatu radziejowskiego i zamordowali ich
w Piotrkowie Kujawskim już 31 października1939 r. Może miał nadzieję
na przetrwanie. Odsunął pokusę ucieczki. Kiedy kościół został zamknięty,
odprawiał Msze św. na plebanii, chrzcił dzieci nawet z okolicznych
parafii. Podnosił na duchu. Był ostoją. Ale nie schlebiał okupacyjnym
władzom. Również i pod ich adresem był ostry w wypowiedziach. Musiały
one dojść do ich uszu. W okolicy aż się roiło od kolonistów niemieckich.
Nie zaparł się wiary i polskości. Ceną tej wierności było męczeństwo.
W obozowej gehennie, w głodzie, w obliczu śmierci patrzył
na ziemskie sprawy pod kątem wieczności. Otrzymał zaszczytne zaproszenie
do udziału w cierpieniach Chrystusa. Nie odmówił. We krwi Baranka
usunęły się wszelkie brudy z jego duchowej szaty. Chrystus uleczył
jego rany, jakie odniósł w niejednej walce. Pewnie z jego ust popłynęła
modlitwa za parafian, wśród których pracował. Również przebaczenie
i prośba o przebaczenie.
Dzisiaj wraca do nas wspomnieniem, zachowaną przez kogoś
fotografią, odgrzebanymi w archiwach dokumentami, z których aż kipi
ferment, jaki był w umysłach tamtych czasów... Po 60 latach pochyla
się nad nimi biskup, który dobrze zna ten lud. Nie dziwi się nikomu
i niczemu. Tak było. Nauczył się rozumieć bohaterów dramatu przy
szkicowaniu duchowego portretu postaci, jakie w czasie studiów poznawał
w okresie znacznie bardziej odległym. Nie gorszy się nimi! Trzeba
to wszystko widzieć w kontekście czasów! Mieć perspektywę i pewien
dystans. Wpuścić trochę malarskiego światła, by dostrzec dobro ludzkich
czynów. A ilu podobnych żyje dzisiaj kapłanów i ilu podobnych jest
parafian! Everlasty man - pisze Chesterton. Wiecznotrwały człowiek.
Taka płynie z archiwaliów nauka... Nie tylko my mocujemy się z problemami...
Wszyscy będziemy też żebrakami w bramach miłosierdzia Bożego...
Pomóż w rozwoju naszego portalu