
Sztuka sprawiania sobie drobnych przyjemności. Sztuka sprawiania bliźnim drobnych przyjemności. Sztuka z gatunku wyższych. Z człowiekiem biegłym w niej żyje się wszystkim po prostu lepiej, przyjemniej,
z fantazją i bez znudzenia. Taka była babcia Katarzyna, przekonana, że rodzinne rytuały cementują familie nie gorzej od fetowania świąt, imienin czy urodzin kolejnych pokoleń. Z każdej drobnej rzeczy
potrafiła zrobić zdarzenie nietuzinkowe w urodzie. Żyła tak, jakby pakowała prezenty. Nawet jeśli nie działo się nic niezwykłego, z nią miało się poczucie, że zaraz to coś nastąpi. Nauczyła nas, by obdarowywać
się drobnymi prezentami bez powodu, żeby nie czekać do imienin, ale kupić kwiaty dzisiaj, żeby chodzić na majówki, wysyłać z wakacji pocztówki, bo to sprawia komuś frajdę, żeby mówić sobie nawzajem różne
miłe rzeczy, dużo śmiać się i - o ile to możliwe - często śpiewać. A jeśli ma się o kimś powiedzieć coś złego, lepiej nie mówić nic.
Przykładowy rytuał odbywał się w każdą niedzielę. W drodze z kościoła zachodziłyśmy do cukierni. Stawałyśmy przed szklaną ladą wyłożoną papierowymi serwetkami wyciętymi w ząbki. W środku leżały wspaniałości
w rodzaju: szarlotka z grubą warstwą lukru, sernik gęsto usiany rodzynkami, tuzin wariacji na temat „tortowe z galaretką” i dodatkowe atrakcje w postaci zatopionych w kolorowej przezroczystości
owocach, wuzetki, które za dotknięciem łyżeczki uginały się wytwornie, świadcząc o jakości bitej śmietany wyściełającej jej wnętrze, przysadziste ptysie solidnie wypełnione białym lub krzykliwie różowym
kremowym spienieniem, trzeszczące napoleonki, które elegancko, czyli bez zaśmiecenia okruszkami całego otoczenia, potrafiła zjeść jedynie kuzynka Ewa. Z boku w niebosiężnej piramidce piętrzyły się słodko
brązowe pączki z gęstym różanym nadzieniem. Ale my w niedzielne poranki przychodziłyśmy po... eklerki. Czekoladowe z wierzchu, chrupiące i wykończone lekkim wanilinowym akcentem. Panna Zosia srebrnymi
szczypcami powoli i z pietyzmem należnym dziełom sztuki przenosiła eklerki na tekturową tackę, przemienianą potem w zgrabne pudełeczko; zawinięte w papier i obwiązane sznurkiem zakończonym frymuśną kokardą.
Niosłam to pudełko z dumą przez pół dzielnicy, z rosnącym oczekiwaniem na przyjemność, która następowała zazwyczaj dopiero po śniadaniu. Niedziela bez słodyczy była nie do pomyślenia. Wiedzieli o tym
sąsiedzi, którzy obserwowali nasz powrót zza firanek, i rodzina, która już parzyła poranną kawę. Każdy idący na poranną Mszę św. miał obowiązek dostarczenia rodzinie słodkości. I jak się potem okazało,
każdy zaniósł ten zwyczaj dalej. Do swoich rodzin. Gdziekolwiek rzucił ich los, gdzieś między kościołem a domem obowiązkowo musiała stać cukiernia.
Dla mnie ten zwyczaj miał cechę niepowtarzalności i odświętnej ceremonii rodzinnej. Jak wiele innych, bo eklerki to zaledwie symbol. Jeśli ich nie mamy w rodzinie, to wymyślmy małe przyjemności, które
sprawią radość nam i naszym najbliższym. Rodzinne rytuały, ceremonie, zwyczaje, rzeczy naznaczone naszą indywidualnością i polotem. Niech to będzie coś własnego, coś, do czego niekonieczne są pieniądze,
ale odrobina serca i chęć zrobienia tego wspólnie. Żadne supermarkety z całą furą ofert promocyjnych, okazji czy sezonowych wyprzedaży nie zastąpią wam frajdy, jaką daje wspólne kupowanie ciastek, wyprawa
na grzyby, na rowery, niezapowiedziany wypad na wieś do dziadków, jazda na rolkach, łyżwach, sankach czy na czym tam chcecie.
Umiejętność czynienia życia milszym to sztuka z gatunku wyższych, ale osiągalna dla wszystkich chętnych. Zresztą, co szkodzi spróbować?
Pomóż w rozwoju naszego portalu