Po ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego przez wszystkich jego sygnatariuszy (co nastąpić ma do końca bieżącego roku) Polska zyska nowy status prawny: już tylko części składowej nowego państwa w pretensjach do imperium, jakim stanie się Unia Europejska. Jak poucza historia i doświadczenie znanych z historii imperiów (rzymskie, karolińskie, napoleońskie, austro-węgierskie, rosyjskie, hitlerowskie, sowieckie...) - w każdym z nich, bez względu na obszar i wielonarodowość, istniał jeden, bardzo konkretny narodowo ośrodek władzy. Wielonarodowym imperium rzymskim rządzili Rzymianie, karolińskim - dwór Karola Wielkiego, napoleońskim - Francuzi, austro-węgierskim - Austriacy, rosyjskim i sowieckim - Rosjanie, hitlerowskim - Niemcy. Kto więc będzie kierował faktycznie nowym państwem - Unią Europejską, jeśli do końca bieżącego roku zakończone zostaną w krajach UE procedury ratyfikacyjne, zgodnie z wolą niemiecką?
Przewodniczący Parlamentu Europejskiego - Niemiec Hans-Gert Pöttering powiedział niedawno, w związku z kontrowersjami wokół ratyfikacji eurokonstytucji w Polsce, że nieratyfikowanie jej przez Polskę byłoby „katastrofą”. Dyplomatycznie nie dopowiedział jednak: katastrofą - lecz dla kogo?
Z pewnością byłaby to katastrofa polityki niemieckiej, od kilkudziesięciu przynajmniej lat inwestującej w Unię Europejską jako instrument polityki niemieckiej, zwłaszcza - po zjednoczeniu Niemiec - instrument polityki niemieckiej wobec krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Byłaby to również klęska (chociaż zapewne nie aż „katastrofa”) dla tych partii politycznych w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, które taką politykę niemiecką wspierają, a więc także dla Platformy Obywatelskiej. Byłoby to także - pośrednio - poważne osłabienie osi Berlin - Moskwa, która coraz silniej nakręca i rozkręca politykę niemiecką, zwłaszcza w odniesieniu do krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
Czy byłaby to zarazem jakaś „katastrofa” albo „klęska” dla Polski? Nie widać żadnych poważnych powodów, dla których zachowanie suwerenności państwowej miałoby oznaczać „katastrofę”; przeciwnie, w tradycyjnych kategoriach politycznych katastrofą jest raczej uszczerbek państwowej suwerenności...
1 kwietnia (niestety, nie był to ponury żart primaaprilisowy) Sejm przegłosował ustawę upoważniającą prezydenta do ratyfikacji eurkonstytucji. Większość posłów PiS dołączyła do głosów PO, PSL i i LiD, głosując za rezygnacją z suwerenności. Wydaje się, że będzie to miało poważne konsekwencje dla tego ugrupowania i w dużym stopniu pozbawi PiS wiarygodności. Tym bardziej że PiS-owska „gwarancja” (dotycząca protokołu brytyjskiego i tzw. mechanizmu z Joaniny) zapisana została tylko w uchwale sejmowej, która nie ma mocy prawnej: to pusta gwarancja. Druga rzekoma „gwarancja”, rangi ustawowej, to na razie mglista kwestia nieokreślonej przyszłości: wymaga, jak się okazuje, wcześniejszej zmiany Konstytucji, ale nawet po jej uchwaleniu będzie ją mógł zakwestionować Trybunał Konstytucyjny...
W latach 70. I sekretarz KPZR Leonid Breżniew sformułował wprost teorię o „ograniczonej suwerenności państw” wchodzących w skład „wspólnoty socjalistycznej”... Za wyjątkiem Związku Sowieckiego, rzecz jasna. W 1976 r. wpisano ją nawet do konstytucji PRL. Traktat Lizboński, czyli konstytucja nowego państwa o cechach nowego państwa imperialnego - Unii Europejskiej, kryje w swych zapisach tę samą ideę ograniczonej suwerenności państw słabszych i mniejszych.
Czy zatem pod rządami eurokonstytucji nasi nowi polityczni zwierzchnicy uzgodnią między sobą swą politykę wobec Polski, czy też różnice między nimi stworzą polskim ekipom namiestniczym pewien wąski jeszcze margines swobody? Czas pokaże.
Pomóż w rozwoju naszego portalu