Od ponad pół roku tematem numer jeden światowej polityki jest walka z kryzysem finansowym i idącym w ślad za nim załamaniem koniunktury w realnej gospodarce. Programy antyrecesyjne ogłosiły rządy prawie wszystkich krajów. W tej sprawie odbyły się dwa spotkania przywódców państw z grupy G20 oraz formalny i nieformalny szczyt Unii Europejskiej. Wiele działań uzgodnionych na tych spotkaniach dopiero będzie wdrażanych.
Biliony dla banków
Reklama
Pierwszą reakcją rządu Stanów Zjednoczonych była gigantyczna pomoc publiczna dla sektora finansowego. Po upadku dużego banku Lehman Brothers we wrześniu 2008 r., bojąc się fali bankructw i wywołanej tym paniki, która mogłaby przynieść nieobliczalne skutki dla żyjących na kredyt Amerykanów, zdecydowano się wydatkować prawie bilion dolarów z budżetu państwa na wsparcie chwiejących się gigantów finansjery. Wkrótce potem wyasygnowano następny pakiet wsparcia na kolejny prawie bilion dolarów.
Ta bezprecedensowa w dotychczasowej historii nowoczesnego świata pomoc została udzielona w oparciu o decyzje polityczne dwóch przeciwnych obozów politycznych. Pierwszy strumień państwowych pieniędzy został skierowany jeszcze przed wyborami prezydenckimi przez walczącą o przedłużenie swojej władzy ekipę Republikanów. Drugi wyszedł już z inspiracji nowej administracji Baracka Obamy z Partii Demokratycznej. Okazać się jednak może, że to nie wystarczy. Eksperci szacują bowiem, że amerykański system finansowy ma ok. 3-4 bilionów tzw. toksycznych papierów, czyli nieściągalnych kredytów lub papierów już bezwartościowych. Aby więc ostatecznie go uzdrowić, być może trzeba będzie wpompować w niego kolejne 1-2 biliony dolarów.
Charakter tej kontrowersyjnej pomocy częściowo wynikał z faktu, że kryzys finansowy nałożył się w czasie na kampanię wyborczą w USA. W ustroju demokratycznym jest to szczególny okres, kiedy politycy, walcząc o władzę, mają wyjątkową skłonność do szafowania groszem publicznym. Jak wiemy, nie uchroniło to Republikanów przed klęską wyborczą, ale decyzje podjęte za oceanem skłoniły kraje Unii Europejskiej do podobnych działań.
Jak ostatnio obliczyła Komisja Europejska, łącznie na pomoc dla banków w UE wydano 3 biliony euro. A więc - biorąc pod uwagę wielkość gospodarki - znacznie więcej niż w USA. Pieniądze te w większości poszły wprost na pomoc dla instytucji finansowych przez kredyty i wykupienie udziałów. Znaczną część stanowią też gwarancje rządowe.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Brak sprawiedliwości i widmo inflacji
Reklama
Ta gigantyczna pomoc jak na razie przyniosła oczekiwane efekty w postaci uspokojenia sytuacji na rynkach finansowych. Żaden kolejny duży bank nie upadł, a ulokowane tam oszczędności zwykłych obywateli nie zostały zagrożone.
Ale jest też druga strona tego medalu - przede wszystkim podkopanie zaufania zwykłych obywateli do wolnego rynku i systemu demokratycznego.Ludzie, którzy wywołali te olbrzymie perturbacje, w większości przypadków nie ponoszą żadnych konsekwencji. A nawet po otrzymaniu pomocy od państwa są dodatkowo nagradzani.
Drugim bardzo bolesnym skutkiem, który zagraża wszystkim, jest inflacja. Biliony dolarów i euro wydane na wsparcie dla bankowości oznaczają dodrukowywanie pieniędzy. Znajdzie się ich w obrocie znacznie więcej niż towarów i usług, czyli dóbr wytwarzanych przez poszczególne gospodarki. Tak naprawdę nikt nie wie, ile pieniędzy bez pokrycia wypuszczono już na rynek, a ile pojawi się w najbliższym czasie. Można się jednak spodziewać nawet dwucyfrowej inflacji. Dotychczasowe doświadczenia pokazują, że zjawisko to jest przesunięte w czasie i pojawia się mniej więcej 3-4 lata po wejściu na rynek pustego pieniądza. W takim też horyzoncie czasu możemy się spodziewać apogeum spadku wartości dwóch głównych walut światowej ekonomii, czyli amerykańskiego dolara i euro.
Inflacja uderzy przede wszystkim w zwykłych ludzi, którzy mają niewielkie oszczędności. Wartość tych zasobów z dnia na dzień może znacząco spaść. Podobnie odczują to emeryci. Ich dochody, na które często pracowali całe życie, mogą zauważalnie zmaleć. Właściciele dużych kapitałów uciekną z nimi w dobra materialne, których wartość nie zmieni się ze względu na spadek wartości pieniądza. Niektórzy na tym jeszcze dobrze zarobią.
Ekonomia zna oczywiście metody walki z tym zjawiskiem, zapewne więc wkrótce walkę z kryzysem zastąpimy walką z inflacją. I w jednym, i w drugim przypadku wzrostu gospodarczego nie będzie.
Niemiecki sukces
O wiele ciekawiej wyglądają doświadczenia rządu niemieckiego w walce z krachem na rynku motoryzacyjnym. W Berlinie podjęto decyzję o uruchomieniu programu dającego każdemu obywatelowi Niemiec kwotę 2,5 tys. euro z budżetu państwa, jeśli zdecyduje się kupić nowy samochód, nie starszy niż roczny, a stary przekaże na złom.
Program ten przyniósł zaskakująco dobre efekty. Skorzystało z niego w pierwszym kwartale tego roku 1,2 mln Niemców, a sprzedaż aut znacząco wzrosła. Fabryki ruszyły pełną parą, odnotowując skok sprzedaży po znaczącym załamaniu w ubiegłym roku. Najwięcej pojazdów zakupiono od Volkswagena - 170 tys. oraz Škody - 62 tys. i Opla - 48 tys. Ale skorzystali też zagraniczni producenci, np. francuski Renault/Dacia - sprzedał 60 tys.
Wobec powodzenia akcji rząd niemiecki zdecydował się zwiększyć kwotę przeznaczoną na dopłaty z 1,5 mld euro do 5 mld euro. Całość tej sumy musi być wydana do końca tego roku. Szacuje się, że przyczyni się ona do zakupu ok. 2 mln aut na rynku naszego zachodniego sąsiada. Dodajmy, że podobne programy dopłat do zakupu nowych i złomowania starych samochodów uruchomiono we Francji (1,5 tys. euro dodatku) i we Włoszech (1 tys. euro pomocy).
Dzięki temu zahamowany został spadek produkcji i powstrzymano masowe zwolnienia. Branża motoryzacyjna jest wiodąca dla gospodarek głównych krajów UE, w tym także Polski. Przez system podwykonawców tworzy olbrzymi rynek pracy. Krytycy tych rozwiązań twierdzą, że jest to tylko przejściowy efekt. Jak tylko dopłaty się skończą, produkcja znowu stanie i zaczną się masowe zwolnienia. Być może tak będzie. Ale rząd niemiecki powstrzymał gwałtowny spadek i zyskał czas na podjęcie dalszych kroków.
W Polsce na razie tylko obietnice
Oceny działań polskiego rządu w zasadzie nie można dokonać, bo ich tak naprawdę nie było. Cięcia wydatków miały jedynie na celu uzyskanie równowagi w budżecie wobec zmniejszenia się wpływów podatkowych. Bezpośredniego znaczenia dla gospodarki to nie miało. A jeśli już, to zwraca uwagę zdestabilizowanie przy tej okazji jedynego stałego krajowego źródła finansowania inwestycji infrastruktury transportowej w postaci Krajowego Funduszu Drogowego. Opóźni to realizację i tak zbyt wolno prowadzonych budów.
W kluczowych dla naszych firm kwestiach opcji walutowych pojawiła się jedynie obietnica załatwienia tego problemu ustawą, ale prace nad nią się ślimaczą. Podobnie z obietnicą wygłoszoną przez premiera Donalda Tuska, że rząd będzie pomagał spłacać kredyt hipoteczny osobom, które straciły pracę. Tu też nie ma jeszcze nawet projektu ustawy, nie mówiąc o jej realizacji. Zapewne obietnice te, jak i postulat szybkiego wejścia do strefy euro, dają złudne wrażenie, że rząd wie, co robić, i że panuje nad sytuacją. W rzeczywistości jednak czeka na to, co zrobią większe kraje.
A interwencja rządów USA i głównych państw UE w pierwszym okresie kryzysu powstrzymała jego skalę i gwałtowne narastanie negatywnych zjawisk. Jest to jednak tylko łagodzenie, a nie skuteczne zatrzymanie. Fala kryzysu nieuchronnie narasta. Jego powstrzymywanie pozwala zwykłym obywatelom, przedsiębiorstwom oraz administracjom rządowym na oswojenie się z kłopotami. Na zebranie sił do dalszej walki. A jest ona nieuchronna i długotrwała, bo światełka w tunelu na razie nie widać.