Dnia 4 sierpnia 1859 r., w trakcie odmawiania modlitwy za umierających, w której prosi się świętych, by wyszli na spotkanie duszy i wprowadzili ją do wiecznej światłości, zasnął w Panu Jan Chrzciciel Maria Vianney. Mija właśnie 150 lat od tego dnia. Słynny proboszcz z Ars stał się z woli Ojca Świętego Benedykta XVI szczególnym patronem przeżywanego właśnie Roku Kapłańskiego. Św. Jan Vianney mówi bowiem całym swym życiem, że kapłaństwo to nie łatwe, dostatnie i wygodne życie, lecz ustawiczna walka; to nie paradowanie, lecz zmaganie się z samym sobą, z ludźmi i z diabłem.
Zmaganie ze sobą
Reklama
Jan Maria Vianney przyszedł na świat 8 maja 1786 r. w Dardilly, wiosce położonej niedaleko Lyonu. Jego dzieciństwo i młodość przypadły na burzliwe lata Wielkiej Rewolucji Francuskiej i wojen napoleońskich. Narastająca nienawiść do chrześcijaństwa doprowadziła do straszliwych prześladowań religijnych. Wiele osób straciło życie za wyznawanie wiary. W Dardilly i w okolicy odprawiano Msze św. jedynie potajemnie. Ukrywający się tam kapłani czynili to najczęściej nocą. Budynki gospodarskie stawały się na chwilę kaplicą, żłób służył za ołtarz, zwykła latarnia zastępowała świece, a kilka snopów słomy pełniło funkcję ławek. W takiej też scenerii po dwóch latach przygotowań Jan Maria przyjął Pierwszą Komunię Świętą, było to w 1799 r., a więc gdy miał już 13 lat. Aby nie budzić podejrzeń, drzwi budynku zastawiono wozami z sianem. Mimo że nie biły dzwony i nie grały organy, chłopak czuł, że kiedy przyjął Chrystusa, niebo się przed nim otwarło.
Znacznie więcej trudności musiał pokonać, aby zostać kapłanem. Pierwszą z przeszkód, które oddalały, a nawet całkowicie przekreślały osiągnięcie tego wielkiego celu, były kłopoty z nauką. Wysiłki jego nauczycieli nie dawały efektów. Jan Maria prawie nic nie umiał, ledwie sylabizował łacinę brewiarza, myślał wolno i niewiele zapamiętywał. Kolejną przeszkodą do kapłaństwa, która spadła na niego niespodziewanie, było powołanie go w 1809 r. do napoleońskiego wojska. Nie widząc się zupełnie w tym brutalnym i barbarzyńskim świecie, Jan Maria załamał się i rozchorował. Machina wojenna nie znała jednak litości. Kiedy trochę doszedł do siebie, musiał dołączyć do najbliższego oddziału udającego się na wojnę do Hiszpanii. Nie myślał o dezercji. Kiedy jednak nieznajomy mężczyzna zaproponował mu pomoc, poszedł za nim. Po długiej wędrówce doszli do stojącego na boku domu. Mieszkający tam ludzie zaprowadzili Vianneya w bezpieczne miejsce, gdzie przez 14 miesięcy ukrywał się, pomagając wdowie Klaudynie Fayot i czwórce jej dzieci. Do rodzinnego domu mógł wrócić dopiero w grudniu 1810 r., kiedy skreślono go z listy poborowych.
Pragnienie zostania kapłanem powierzył teraz trosce gorliwego ks. Karola Balleya, proboszcza sąsiedniej parafii - w Ecully. Uzyskał on zgodę na dołączenie Vianneya do grupy uczniów z niższego seminarium. Wkrótce otrzymał tam tonsurę i zaczął nosić sutannę. Szybko jednak dały znać o sobie trudności z nauką. Opanowanie łaciny i przyswojenie wielu definicji teologicznych przekraczało możliwości kleryka. Znacznie łatwiej przychodziło to młodszym jego kolegom. Vianney nie rozumiał nawet pytań zadawanych po łacinie. Świadectwo, jakie otrzymał na koniec roku, wyraźnie to zaznacza: „praca - dobrze; nauka - bardzo słabo; zachowanie - dobre; charakter - dobry”. W tej sytuacji ks. Balley zabrał w lipcu 1813 r. swojego wychowanka i zaczął mu sam wyjaśniać teologię.
Dojście do ołtarza święceń kapłańskich ułatwił Janowi Marii dotkliwy brak kapłanów odczuwany przez archidiecezję lyońską po latach rewolucji i wojen. W drodze wyjątku pozwolono mu zdać ostateczny egzamin po francusku zamiast po łacinie. Administrator diecezji rozstrzygnął także sprawę święceń kapłańskich Vianneya. Zażądał od ks. Balleya odpowiedzi na kilka pytań: Czy młody Vianney jest pobożny? Czy potrafi dobrze odmawiać Różaniec? Czy kocha Matkę Bożą? Kiedy ks. Balley przesłał pozytywną odpowiedź na każde z tych pytań, dopuszczono kleryka do święceń subdiakonatu, a następnie diakonatu. W końcu, 13 sierpnia 1815 r., w katedrze w Grenoble Jan Maria został wyświęcony na kapłana.
Ks. Vianneyowi nic nie przychodziło łatwo. Nawet po święceniach kapłańskich nie dowierzano, czy będzie on w stanie wypełniać swoje obowiązki. Przełożeni mianowali go więc wikariuszem w Ecully, by pod okiem ks. Balleya przyuczał się do swych zadań. Ten, do którego później ciągnęły tysiące ludzi z całego świata, aby skorzystać z sakramentu pokuty, nie miał początkowo prawa rozgrzeszania. Kiedy zostało mu ono w końcu przyznane, pierwszym jego penitentem był ks. Balley.
Wioską, której nazwa na trwałe związała się z ks. Vianneyem, to Ars. Do tej maleńkiej, liczącej wówczas 240 mieszkańców miejscowości został skierowany po śmierci ks. Balleya w początkach lutego 1818 r. Nie mógł tu nawet trafić. Spotkanemu po drodze pasterzowi zaproponował nietypowy układ: „Pokaż mi drogę do Ars, a ja ci pokażę drogę do nieba!”.
Wysiłek samodzielnego pasterzowania podjął z przekonaniem, iż kapłaństwo jest najpierw zmaganiem się z samym sobą. Szczególnie mozolnie szło mu przygotowanie kazań. Swoje braki w wykształceniu teologicznym starał się nadrobić, sięgając do cennych myśli Pisma Świętego, Ojców Kościoła i teologów, które przepisywał (często z błędami ortograficznymi) i dostosowywał nieco do potrzeb swych słuchaczy. Żeby ożywić tok wypowiedzi, wplatał przykłady, którymi najczęściej były opowiadania z życia świętych. Po wielu godzinach takich zmagań był kompletnie wyczerpany. Głosił kazania podniesionym głosem, gubiąc często tok myśli. Parafian zastanawiało, czemu tak głośno zachowywał się na ambonie, a przy ołtarzu cicho się modlił. Wówczas odpowiadał, że podczas kazania zwraca się do ludzi głuchych lub uśpionych, modląc się natomiast, rozmawia z Bogiem, który nie jest głuchy.
Od 1830 r., wobec rosnącej rzeszy pielgrzymów i wielkiej liczby spowiedzi, ks. Vianney nie mógł już poświęcać tyle czasu na przygotowywanie kazań. Po odprawieniu nowenny do Ducha Świętego odważył się więc głosić z pamięci i bez przygotowania bezpośredniego. Wpłynęło to na sposób przekazu Słowa Bożego. Odtąd mówił bardziej naturalnie, z głębokim uczuciem i ciepłem. Dzięki swej wytrwałości stał się dobrym kaznodzieją, zapraszanym przez proboszczów sąsiednich parafii.
Jednakże zmaganie ze sobą trwało u ks. Vianneya przez całe życie. Wyczerpany pracą, postami i wewnętrznym niepokojem o niedoskonałość pełnionych zadań proboszcza, dwukrotnie próbował opuścić Ars. Przeszkodzili mu w tym jego parafianie. Dlatego pozostał z nimi aż do śmierci.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Zmaganie z ludźmi
Reklama
Oprócz zmagania z samym sobą kapłańskie życie ks. Vianneya pełne było starań o przemianę zaniedbanej parafii. Proboszcz Ars podjął więc gorliwą pracę duszpasterską, którą wspierał wielogodzinną modlitwą przed Najświętszym Sakramentem i surową osobistą pokutą. Życie religijne w Ars nie przypominało w niczym gorliwej parafii w Ecully. Nawet niedziela niewiele różniła się od dnia powszedniego. Mało kto przychodził do kościoła. Mężczyźni i kobiety już od świtu szli do prac polnych w roboczych ubraniach, z kosami lub widłami w rękach. Podczas Mszy św. słychać było przejeżdżające wozy i uderzenia kowalskiego młota. Po pracy ludzie przywdziewali odświętne ubrania i kończyli dzień w jednym z czterech szynków bądź też szli na tańce. Pijaństwo, śmiechy i gry ciągnęły się do późnej nocy.
Taki stan parafii przerażał ks. Vianneya. Podjął więc energiczne działania o nadanie bardziej chrześcijańskiego oblicza tej małej wioseczce. Potrzebował jednak aż ośmiu lat, aby przekonać swych parafian do zaprzestania ciężkiej pracy w niedziele. Jeszcze więcej czasu zajęło mu zlikwidowanie libacji i zabaw. Tępił zło, stosując różne metody. Widząc nieskuteczność swoich zaleceń co do zabaw, opłacał właściciela szynku, aby zamknął lokal, bądź też dawał podwójną stawkę skrzypkowi, aby nie przychodził grać. Wykorzystywał każdą okazję, by uwrażliwić swych parafian na czyhające na nich zło. 24 czerwca 1823 r. na inauguracji nowej kaplicy pw. św. Jana Chrzciciela umieścił na budynku napis: „Głowa jego była ceną jednego tańca”. Powoli wysiłki proboszcza zaczęły przynosić owoce. Proporcjonalnie do tego wzrastała też nienawiść właścicieli szynków. To z ich strony padały największe oszczerstwa pod jego adresem.
W chwili przybycia ks. Vianneya do Ars większość mężczyzn nie przystępowała do corocznej spowiedzi i Komunii św. W okolicy utarło się nawet powiedzenie, że mieszkańców Ars sam tylko chrzest odróżnia od bydląt. Zresztą sam ks. Vianney nie szczędził słów, by pokazać swym parafianom niekonsekwencje w ich postępowaniu.
Wytrwała praca proboszcza zmieniała oblicze tej zaniedbanej miejscowości. W dniu śmierci ks. Jana Marii, a więc po blisko 40 latach wysiłków duszpasterskich, nie praktykowało jedynie siedmiu lub ośmiu mężczyzn. Jeszcze lepiej wypadały kobiety. Większość z nich przystępowałą do Komunii św. raz w miesiącu, niektóre przy okazji większych świąt, a dość liczna grupa prawie codziennie. Co może dokonać łaska Boża nawet w najbardziej opornym człowieku - pokazuje historia miejscowego kowala Ludwika Chaffangeona, przytoczona w kazaniu przez samego ks. Vianneya. „W naszej parafii mieszkał kiedyś pewien człowiek, nie żyje on już bowiem od trzech lat. Któregoś dnia wszedł rankiem do kościoła, aby odmówić modlitwę przed udaniem się na pole. Zostawił przed drzwiami motykę i tak zagłębił się w modlitwie, że nie czuł mijającego czasu. Pracującego nieopodal sąsiada zdziwiła bardzo jego nieobecność. Gdy wracał z pola, wstąpił do kościoła w nadziei, że go tam znajdzie. Nie pomylił się. Zadał mu więc pytanie: «Co tak długo tutaj robisz?». Zapytany odpowiedział: «Patrzę na Pana Boga, a Pan Bóg patrzy na mnie!»”. W tym doświadczeniu mistycznym prostego człowieka ks. Jan Maria Vianney widział istotę zjednoczenia z Bogiem.
W duszpasterskim zmaganiu z grzechem szczególne miejsce zajmowało sprawowanie sakramentu pokuty. Proboszcz z Ars zasłynął jako niezwykły spowiednik. Był „więźniem konfesjonału”, w którym spędzał po 16-17 godzin na dobę. Od 1830 r. z jego posługi korzystało rocznie około 30 tys. osób przybyłych z całej Francji i z innych krajów. Na największym dworcu Lyonu otwarte zostało specjalne biuro sprzedające bilety do Ars. Choć spowiadał krótko, trzeba było ośmiu dni, aby dostać się do jego konfesjonału. Z prostotą, ale stanowczo kierował słowa upomnienia. „Kochaj, kochaj Boga” - zalecał. Jego wskazania były proste i mądre, pożyteczne i łatwe w realizacji. Ta krótka spowiedź pozostawała na zawsze w pamięci. „Dlaczego ksiądz płacze?” - pytał pewien penitent, widząc łzy w oczach proboszcza. „Płaczę, ponieważ ty nie płaczesz nad stanem swej duszy”.
Zmaganie z ludźmi ks. Vianneya przynosiło więc coraz większe duchowe efekty. Jakaż w tym nadzieja dla tych duszpasterzy, którzy pomimo wysiłku nie widzą jeszcze oczekiwanych owoców. Poznają je być może dopiero w wieczności.
Zmaganie z diabłem
Proboszcz z Ars toczył jeszcze jedną, tajemniczą walkę - z diabłem. Zły duch starał się obrzydzić mu modlitwę, wyśmiewał podejmowane przez niego umartwienia i bezowocność działań duszpasterskich. Liczył, że w ten sposób zmusi kapłana do osłabienia gorliwości i opuszczenia Ars. Kiedy zimą 1824 r. rozlegały się pierwsze uderzenia o furtkę lub o drzwi plebanii, proboszcz myślał, że ma do czynienia ze złodziejami. Poprosił wówczas dwóch odważnych mężczyzn, aby spali na plebanii i udzielili mu w razie potrzeby pomocy. Przychodzili przez kilka kolejnych nocy i wciąż słyszeli hałasy, choć nikogo nie widzieli.
To, z kim ma do czynienia, odkrył ks. Vianney pewnej zimowej nocy, po obfitych opadach śniegu. Kiedy nagle rozległy się gwałtowne uderzenia, w pośpiechu wyskoczył z łóżka i zbiegł do drzwi. Jakież było jego zdziwienie, gdy na białej powierzchni śniegu nie zobaczył najmniejszych śladów kroków ludzkich. Powoli wracał do swego pokoju, przybity świadomością, z kim ma do czynienia. Ponieważ ani strzelba, ani widły na nic by się zdały, w tej sytuacji podziękował pilnującym plebanię mężczyznom. Na placu boju został sam, uzbrojony w ufność pokładaną w Bogu, w modlitwę i cierpliwość. Po pewnym czasie spostrzegł też pewną prawidłowość. Ataki złego ducha były bardziej zmasowane, gdy następnego dnia miał przyjść do spowiedzi jakiś wielki grzesznik.
Biografowie świętego, Alfred Monnin, Francis Trochu i Daniel Pezeril, z których tekstów korzystałem, opracowując ten artykuł, podkreślali, że ataki diabła przybierały najrozmaitsze formy. Zresztą sam ks. Jan Maria opowiadał ze szczegółami o tych doświadczeniach. Zły duch naśladował więc odgłos uderzania młotka przy wbijaniu gwoździ w podłogę lub przy obijaniu beczki żelaznymi obręczami, kiedy indziej bębnił po stole, po kominku, po dzbanku z wodą lub też śpiewał przeraźliwie. Czasem ks. Vianney miał uczucie, jakby czyjaś ręka musnęła go po twarzy lub jakby szczury goniły po jego ciele. Którejś nocy usłyszał w pokoju brzęczenie pszczół. Wstał więc, zapalił świecę i zamierzał otworzyć okno, aby wypędzić owady, lecz pokój był pusty. Czasem zły duch próbował zrzucić księdza z łóżka. „Po czym ksiądz poznał, że to był diabeł?” - zapytał go kiedyś bp Devie. „Pomyślałem, że był to diabeł, gdyż odczuwałem strach; Pan Bóg zaś nigdy nie straszy” - odpowiedział kapłan.
W ostatnich latach życia ks. Vianneya diabeł zmienił taktykę. Ustały hałasy i krzyki. W miejsce tego pojawił się ostry kaszel, który wstrząsał ciałem proboszcza. We wrześniu 1857 r., w czasie gdy ksiądz przebywał w kościele, zapaliły się zasłony jego łóżka. „Diabeł nie mógł schwytać ptaszka, to podpalił jego klatkę” - żartował ks. Vianney. Zmaganie z diabłem wyczerpywało jednak psychicznie księdza. Diabelskie moce nie pozwalały mu spać. Do kościoła przychodził często blady i udręczony. Dochodziły do tego złośliwości i kpiny ze strony ludzi oraz niezrozumienie przez księży z sąsiednich parafii, którzy proboszcza z Ars uważali za dziwaka.
W odpowiedzi na ataki diabła ks. Vianney ustanowił w swej parafii nieustającą adorację Najświętszego Sakramentu. W ten sposób diabelskiej obecności przeciwstawił moc samego Boga. 1 grudnia 1824 r. powołał Bractwo Najświętszego Sakramentu, które zrzeszało mężczyzn. Proboszcz z Ars pragnął, by wierni często odwiedzali kościół i przebywali w nim możliwie jak najdłużej. Odtąd przez cały dzień można tam było spotkać kogoś modlącego się.
***
Treścią kapłańskiego życia ks. Jana Marii Vianneya było zmaganie ze sobą, z powierzonymi jego pasterskiej trosce ludźmi i z niszczycielskim działaniem diabła. Ten święty jest stale aktualnym wzorem, bowiem nie tylko kapłani, ale i wszyscy chrześcijanie wezwani są do osiągania świętości i doskonałości. Dochodzi się do niej, otwierając się na działanie łaski Bożej i podejmując to trojakie zmaganie.