KATARZYNA WOYNAROWSKA: - Jest Pani zwolennikiem mówienia pacjentowi, że umiera?
JOLANTA KUKUCZKA-SUŁKOWSKA: - Jeśli uważam, że pacjent jest w stanie unieść ciężar tej wiedzy, to jestem skłonna mówić mu prawdę. Ale najpierw muszę rozeznać jego stan psychiczny. Najczęściej pacjenci są gotowi do przyjęcia prawdy o swoim stanie zdrowia.
- Czy istnieje jakiś sposób na zakomunikowanie drugiemu człowiekowi, że jego choroba jest nieuleczalna, że odchodzi?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Jeżeli jest rodzina, to zaczynam od rozmowy z rodziną, bo lepiej, gdy tę informację chory otrzyma od najbliższych. Jeżeli rozmawiam sama, a pacjent jest chrześcijaninem, katolikiem, to wyjaśniam mu, że jego stan jest poważny i dobrze byłoby wezwać księdza. Jeśli nie ma rodziny albo wiem - bo i tak się zdarza - że rodzina nie zdąży dojechać, zaczynam działać sama. Zawsze jest to dla mnie trudne, ale nie chcę, by pacjent wierzący umierał bez sakramentu. Muszę jednak najpierw uzyskać jego zgodę, dopiero wtedy wzywam kapłana.
- Czasem ludzie czują zbliżającą się śmierć, ale wolą nie wiedzieć. Przynajmniej tak się wydaje najbliższym i ci wolą milczeć, choć czas jest już bliski...
Reklama
- Gdy zaczynałam pracę w zawodzie, umierała przy mnie na nowotwór matka piątki dzieci. Umierała z powodu przerzutów do kości. Strasznie cierpiała. I mimo świadomości, że osieroca dzieci, chyba chciała, żeby to się już skończyło... Przez wiele lat pamiętałam jej twarz. Nie wiem, czy można umierać pięknie, ale ona właśnie tak odchodziła. Nie trzeba było wielu słów, cierpiała w cichości... Wie Pani, że nawet dzieci wiedzą, że umierają? Widziałam ostatnio na oddziale kardiologii dziecięcej śmierć 16-latka. Nie doczekał przeszczepu serca. Miał twarz dorosłego, poważnego człowieka. Dzieci w obliczu śmierci dorośleją bardzo szybko. To mocne doświadczenie…
- Czy wiara pomaga w odchodzeniu? Czy ludziom wierzącym łatwiej żegnać się ze światem, z kochanymi osobami? Łatwiej wierzącemu uporać się z myślą o nieuchronnym?
- Zdecydowanie tak, ale pod warunkiem, że człowiek ten naprawdę wierzy. Łatwiej mu, bo czuje, a raczej ma pewność, że nie jest sam. Najtrudniej jest mi rozmawiać o śmierci z niewierzącymi. Co mam im powiedzieć, skoro oni uważają, że „tam nic nie ma”? Jest to ogromnie trudne. Przypominam sobie sytuację, gdy umierała moja sąsiadka, osoba niewierząca. Chciała już umrzeć, miała bardzo bolesne zmiany nowotworowe. Próbowałam i próbowałam, ale nie udało mi się porozmawiać z nią o rzeczach ostatecznych... Potem postanowiliśmy z sąsiadami zamówić w jej intencji Mszę św. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni, że w imieniu zmarłej przyszedł jej mąż... Czasem tak to działa.
- Co można poradzić rodzinie, której ukochana osoba odchodzi w cierpieniu? Jak się powinna zachowywać. Co zrobić, a czego nie? Rozmawiać, mówić, choć z chorym nie ma kontaktu, milczeć i modlić się?
Reklama
- Sprawa jest bardzo poważna. Nasze życie jest po to, byśmy przygotowali się na spotkanie z Bogiem. To jest tak naprawdę sedno wszystkiego. W czasie odchodzenia trwa niezwykła walka o duszę. Dlatego w moim bardzo głębokim przekonaniu, powinno się osobę umierającą powoli przygotowywać do śmierci. Oczywiście, nie mówimy brutalnie: ty na pewno za trzy miesiące umrzesz, ale tłumaczymy, że choć zrobimy wszystko, żebyś żyła, to może się tak zdarzyć, iż nasze starania okażą się daremne... Dlatego musisz być przygotowana na spotkanie z Bogiem. Rzecz jasna, trzeba podchodzić do tej kwestii bardzo indywidualnie. Obserwować, jak chory reaguje. Pamiętajmy, że jeśli chory pozostaje w głębokiej depresji albo - wiemy o tym, bo go znamy - nie jest przygotowany na prawdę o swoim stanie zdrowia, to lepiej milczeć. Prawda może pogorszyć jego stan.
- Przekonuje mnie argument, że trzeba choremu dać czas np. na spisanie testamentu, pogodzenie się z kimś, z kim od lat się nie odzywał, dać czas na pożegnanie, poukładanie ważnych spraw, uporządkowanie życia...
- To też. Jednak naszą misją, zadaniem ludzi wierzących jest przede wszystkim pomoc w dojściu tego człowieka do zbawienia. Pamiętam ok. 40-letnią kobietę, która zaniedbała swoje zdrowie do tego stopnia, że my, lekarze, nie mogliśmy jej pomóc. Stała się sama dla siebie zagrożeniem, prowadziła wyniszczający tryb życia. Piła na umór. Wiedziałam, że umrze, ale nie zakomunikowałam jej tego wprost. Powiedziałam: jeśli jest pani wierząca, to w pobliżu jest ksiądz, mogę go zawołać. Zdecydowanie odmówiła. Kilka godzin później już nie żyła. Miała szansę, ale z niej nie skorzystała. Do teraz mnie to męczy... Miała szansę, Pan Bóg stał obok niej, a ona powtarzała nieustannie swoje „nie”. Przeczytałam potem z ulgą, że ona może zbawienie osiągnąć. Nie jesteśmy przecież w stanie przewidzieć, jak działa Boże Miłosierdzie...
- Kapelani mawiają, że ludzie w szpitalach zbyt rzadko korzystają z sakramentu chorych. A przecież niemal na każdym oddziale jest kapłan! Dlaczego się tak dzieje? Rodzina boi się poprosić o księdza, bo uważa, że chory się załamie?
Reklama
- Stale muszę tłumaczyć pacjentom, że sakrament chorych działa także uzdrawiająco. To nie jest żegnanie się ze światem. Ten sakrament potrafi czasem postawić na nogi, naprawdę... Moim zdaniem, powinno się o tym rozmawiać w rodzinach.
- Czasem rodziny nie zdają sobie sprawy, że już czas...
- Wtedy lekarz, wierzący lekarz, może im podpowiedzieć. Mnie się w zdecydowanej większości udaje przekonywać, że nie ma co odwlekać z wezwaniem księdza. Znam wiele przypadków, że po przyjęciu sakramentu chorych pacjentom się polepszało... Sama, gdy poddaję się zabiegom medycznym, zawsze przedtem przyjmuję ten sakrament. Mam dobre doświadczenie w tej kwestii.
- A jeżeli chory jest nieprzytomny, ma trudność w kontaktowaniu się ze światem?
- Jeżeli pacjent traci świadomość, a ja wiem lub domyślam się z wcześniejszych kontaktów, że jest osobą wierzącą, sama wzywam kapłana. Ostatnio musiałam wywoływać księży w czasie meczy Euro. Liczyły się minuty... Potem widziałam w oczach odchodzących ludzi rodzaj ulgi, wdzięczności, czasem próbę wykonania znaku krzyża.
- Była Pani świadkiem takich nawróceń w ostatniej chwili?
- Jednego na pewno. Chory na nowotwór trzustki, bardzo cierpiący człowiek. Powiedziałam mu, że musi liczyć się z faktem, iż zbliża się do kresu. Zgodził się na wizytę księdza. Potem dał niezwykłe świadectwo umierania w pokoju. A umiera się w pokoju wtedy, gdy człowiek jest pogodzonym z Bogiem.
Reklama
- Śmierć jest tematem tabu. Młode pokolenie wręcz chroni się przed jakimkolwiek kontaktem z chorobą, starością, odchodzeniem, a na moment śmierci kogoś bliskiego nawet wywozi się dzieci do znajomych, „żeby nie patrzyły”.
- Żyjemy w czasach, które gloryfikują młodość, zdrowie i witalność. Ale to nie zmienia faktu, że każdy z nas musi doświadczyć śmierci. Najpierw kogoś bliskiego, kochanego, potem śmierci własnej. W rozmowach z moimi pacjentami przywołuję przykład Pana Jezusa, który cierpiał za nas na krzyżu. Staram się uzmysłowić pacjentowi, że gdyby na świecie był tylko on jeden - biedny i chory, to Pan Jezus dałby się za niego ukrzyżować. Warto popatrzeć na umieranie także z tej perspektywy. Ona przynosi ulgę również najbliższym umierającego.
- W pewnej chwili trzeba podjąć decyzję - i nie wiemy, co zrobić. Oddać bliską nam osobę do szpitala, gdzie jak trzeba, to i lekarz na miejscu, i jakiś ratunek, np. reanimacja - czy zostawić ją w domu i już nie męczyć…
Reklama
- Umieranie w samotności jest straszne. Nie zdajemy sobie nawet z tego sprawy, jak ważne jest, by rodzina była przy umierającym. A to w szpitalu czasem jest niewykonalne. Człowieka umierającego nie wolno zostawiać samego. Można chorego zabrać do szpitala (hospicjum), mimo że jest nieuleczalnie chory (mam na myśli np. wyniszczenie nowotworowe prawidłowo leczone i otoczone stosowną opieką w domu z pomocą personelu medycznego ukierunkowującego terapię), ale on tam umrze być może w samotności... Przecież pielęgniarka nie będzie mogła zostać tylko z nim 24 godziny na dobę. Namawiam, żeby bliscy czuwali przy chorym w domu. Niech jeden czuwa, a reszta odpoczywa. Na zmianę. Nie zostawiać go samego w czasie umierania. Absolutnie nie!
- Nawet wtedy, gdy chory jest nieprzytomny?
- Nawet wtedy. W momencie śmierci trwa trudna do wyobrażenia walka o ludzką duszę. Nieprzyjaciel zawsze chce pozyskać kogoś w ostatniej chwili. Zwróciło moją uwagę to, że święci zawsze wiedzieli, kiedy umierają. Oni nie byli zaskoczeni. W moim przekonaniu najgorsze jest odejście raptowne, wypadek. Wielka mądrość zawarta jest w słowach starej pieśni: „Od nagłej, a niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie...”. Niektórzy mogą się w ostatniej chwili „załapać”. Jestem przekonana, że tak było z tym młodym mężczyzną, który zasłonił własnym ciałem kobietę podczas niedawnej strzelaniny w USA… Ale to, jak sądzę, wyjątki. Większość z nas powinno się na tę chwilę przygotować i gdy trzeba - pomóc w przygotowaniu się do śmierci osobom nam bliskim...