Annę Bogucką wówczas 35-letnią żonę i matkę z Kielc z parafii św. Wojciecha do pracy z małżeństwami i narzeczonymi zainspirowała Antonia Zarębska, diecezjalna doradczyni. Największym wzorem dla wszystkich doradczyń była wówczas Teresa Strzembosz - założycielka i prekursorka poradnictwa rodzinnego w Polsce z ramienia Episkopatu. Nie poznała jej osobiście, ale dużo o niej słyszała. - Zaimponowała mi. Poruszona losem samotnych dziewczyn w ciąży, wyrzucanych z domu, założyła pierwszy w kraju Dom Samotnej Matki w Chyliczkach. Silna, odważna, ze wszystkich sił starała się ratować i chronić nienarodzone dzieci, pomagając porzuconym w ciąży kobietom - opowiada pani Anna, która przez całe życie, podobnie jak jej mentorka, stara się chronić życie poczęte.
Wybór Anny
Reklama
Po śmierci Teresy działalność przejęła Hanna Lorenc - krajowa instruktor poradnictwa rodzinnego. Anna dobrze ją znała. W 1984 r. spotkały się po raz kolejny na szkoleniu dla instruktorek dekanalnych diecezji kieleckiej w Polanicy Zdroju. Były to dwa tygodnie intensywnych wykładów i szkoleń.
Na zakończenie szkolenia miało dojść do wyboru diecezjalnej doradczyni poradnictwa rodzinnego. Hanna Lorenc wybrała właśnie Annę Bogucką. Ks. prof. Jan Śledzianowski - duszpasterz rodzin w latach1982-2004 tak dziś mówi o tym fakcie: „Skromna, taktowana i otwarta na drugiego człowieka przyciągała do siebie ludzi. Niezwykle empatyczna i wrażliwa osoba. Młode dziewczyny, przyszłe żony i matki chętnie przychodziły do niej po poradę i wiedzę, powierzały jej swoje problemy”.
Anna trafiła do poradnictwa w latach 60. - Przyszłam na spotkanie, szukając sposobu na rozwiązanie własnych problemów, ale nie spodziewałam się, że połknę haczyk - śmieje się. Spotkanie z lekarzem o. Karolem Meisnerem zorganizował proboszcz śp. ks. Józef Gurda z parafii św. Wojciecha. - To, co mówił, było dla mnie i dla innych absolutną nowością. Mówiąc o płodności małżeńskiej, naturalnych metodach planowania rodziny, tłumaczył nam, jak można żyć w zgodzie z własnym sumieniem i Panem Bogiem, jak rozpoznać płodność na podstawie obserwacji własnego organizmu. Teraz to wszystko jest takie oczywiste, są pomoce naukowe, ale nie w latach 60. Nie było żadnych materiałów, książek. Mylono metodę termiczno-objawową z kalendarzykiem małżeńskim - tłumaczy.
Potem były kolejne spotkania doradczyń. Z czasem zebrała się spora grupa, która skupiła się wokół ówczesnego duszpasterza rodzin ks. Mariana Goska. - Wiedziałam już, że nie mogę zatrzymać dla siebie tej całej wiedzy, było przecież tyle kobiet potrzebuje informacji - tłumaczy. W 1969 r. otrzymała propozycję pracy w duszpasterstwie rodzin jako instruktorka parafialna. - Skonsultowałam decyzję z mężem. Byłam bardzo szczęśliwa, że zgodził się bez żadnych oporów - mówi.
Duszpasterstwo z poradnictwem rodzinnym ulokowano w starym budynku Kurii. Głównym zadaniem było organizowanie szkoleń i konferencji dla kobiet w parafiach. - Dziś cały problem rozwiązuje ksero, wtedy przygotowywałyśmy wszelkie pomoce, szablony, karty obserwacji na maszynie - wspomina. Przekazując kobietom wiedzę, dzieląc się umiejętnościami, instruktorki tłumaczyły, jak prowadzić obserwacje swojego organizmu. Zainteresowanie było poważne, a wśród słuchających wykładów kobiet pojawiały się przyszłe doradczynie w parafiach.
Anna Bogucka miło wspomina ten czas, chociaż trzeba było pogodzić życie rodzinne i obowiązki w pracy. Panował bardzo dobry klimat. Ludzie garnęli się do pracy i nikomu nie trzeba było przypominać dwa razy o zebraniu. Obok szkoleń odbywały się spotkania formacyjne małej grupy działaczy z duszpasterstwa u ks. Mariana Goska w jego prywatnym mieszkaniu. Analizowali najnowsze dokumenty Kościoła.
Poradnictwo rodzin w poszczególnych dekanatach naszej diecezji rodziło się w trudnych warunkach trwającego jeszcze stanu wojennego. Ks. Śledzianowski, który objął w 1982 r. obowiązki duszpasterza rodzin, musiał borykać się z wieloma problemami. Utrudniona była komunikacja, poczta działała prowizorycznie, telefony sporadycznie. Szkolenia mimo to odbywały się.
- Wyjeżdżaliśmy na całą niedzielę do dekanatów Jędrzejów, Stopnica, Proszowice, Włoszczowa, Koniecpol i wielu innych. Ks. Śledzianowski koncelebrował Mszę św., głosił homilię, a ja i moje koleżanki prowadziłyśmy warsztaty - opowiada.
Ks. prof. Jan Śledzianowski wspomina: - Po powrocie ze szkolenia instruktorek w Polanicy Zdrój w 1984 r. duszpasterstwo z pomocą przeszkolonych instruktorek zorganizowało kursy podstawowe w dziewięciu punktach w diecezji. Owocem było 161 nowych kobiet, które otrzymały od biskupa misję instruktorek doradztwa rodzinnego, za rok dołączyło do nich kilkadziesiąt nowych. Zaczęła się tworzyć sieć punktów poradnictwa rodzinnego w terenie, która liczyła kilkaset osób.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Blaski i cienie
Reklama
Obecnie punkty funkcjonują w ponad stu parafiach. Powstawały nie bez przeszkód - jak podkreśla Anna. Oczywiście było i jest wielu kapłanów opiekunów, którzy z wielką troską traktowali rodzinę. Jednak czasem księża w swoich parafiach różnie postrzegali potrzebę poradnictwa. Do tej pory niektórzy mówią, że „małżonkowie mogą przecież poszukać gdzie indziej porady”. - Jednak ja zawsze tłumaczyłam i przekonywałam, że chcemy pomóc księżom. Nasza praca jest przedłużeniem rąk kapłańskich. Jeśli rodzina ma uporządkowane relacje z Panem Bogiem, to przecież i parafia lepiej funkcjonuje - mówi Anna.
Gdy miała dość, mówiła sobie w duchu: „nawet dla jednego małżeństwa warto”. Zdarzało się, że przychodziły pary nastawione negatywnie. „Wszystko już wiemy, tylko tego papieru nam brakuje” - mówili. W miarę jak poruszane były nowe tematy, zaczynali zmieniać zdanie. - Ludzie porównują naturalne metody planowania rodziny ze środkami antykoncepcyjnymi, a ich istotą nie jest przecież zapobieganie ciąży. Każda para małżeńska ślubuje, że przyjmie z miłością każde poczęte dziecko czy ono jest zaplanowane, czy nie - zaznacza Anna. Kiedyś pewna kobieta tłumaczyła, że ona „przyszła po kartkę dla syna”! - Ale po jaką kartkę. Czy syn wie chociaż, jakie zaświadczenie otrzymuje? - zapytała. Problem poradnictwa rodzinnego to nie tylko planowanie rodziny, ale także pomoc małżeństwom w kryzysie. - Wiele par boryka się dziś z problemem bezpłodności. Dużo małżeństw jest bezdzietnych. Sięgają po metody in vitro, niszcząc życie, a czy wiedzą o naprotechnologii, która niesie wielką nadzieję dla bezdzietnych małżeństw i pozostaje w zgodzie z nauka Kościoła? - pyta.
Zdrowa dziewczynka
Reklama
Wsparcie u Anny i w duszpasterstwie otrzymywały kobiety, które nie mogły czy nie chciały się opiekować własnym dzieckiem po narodzinach, porzucone, wyrzucone z domu, zrozpaczone. Nieodzowną pomocą dla opuszczonych w ciąży kobiet stał się Dom Samotnej Matki. Pierwszy powstał w 1985 r. w parafii Łukowa. Drugi, który do dziś pomaga kobietom w trudnej sytuacji, w Wiernej Rzece. Obie placówki stały się bazą do założenia Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Wymienione instytucje powstały w ramach Stowarzyszenie im. św. Brata Alberta, powołanego z inicjatywy ks. prof. Jana Śledzianowskiego i osób związanych z poradnictwem rodzinnym w 1985 r. Wśród nich była Anna Bogucka.
Była także mocno zaangażowana tworzenie Katolickiego Stowarzyszenie Rodzin i Katolickiego Stowarzyszenia Kobiet. Do działalności w KSR zainspirowała także syna Tomasza, radnego Kielc, który pełni także posługę jako nadzwyczajny szafarz Eucharystii.
Pewnego dnia w katedrze siostra zauważyła szlochającą przed obrazem Matki Bożej Kieleckiej młodą kobietę, która spodziewała się dziecka. Lekarze poinformowali ją, że jej wzrok będzie zagrożony, jeśli urodzi dziecko. Jedynym rozwiązaniem, jakie jej zaproponowali, to usunięcie ciąży. Odmówiono jej dalszego leczenia, jeśli nie podda się zabiegowi. Ona i mąż byli załamani. Siostra skierowała ją do poradni do katedry. - Mieliśmy kontakt z lekarzem ginekologiem i położnikiem specjalistą prof. Fijałkowskim z Łodzi, zgodził się pomóc od razu. Pojechałyśmy tam obie. „Dziecka nie trzeba zabijać, trzeba podać leki, które zabezpieczą maleństwo i pani wzrok” - tłumaczył Profesor. Postarał się o miejsce na oddziale okulistyki dla pacjentki i do końca ciąży zajmował się jej leczeniem. Przyszła na świat zdrowa, dziewczynka - opowiada Anna.
Wilnianka na zawsze
O dzieciństwie w ukochanym Wilnie mówi po długich namowach. Obrazy spokojnego miasta, w którym się urodziła się w 1933 r., mieszają się w sercu z gehenną okupacji sowieckiej i niemieckiej, z ciągłym strachem.
Wspomina: - Przed wojną Wilno było prawdziwą wieżą Babel. Polacy żyli wśród różnych wyznań, narodowości i kultur. Ale przed Madonną z Ostrej Bramy wszyscy zdejmowali czapki, nawet Żydzi. A podczas listopadowych Dni Opieki Matki Bożej tłum wylewał się na ulice.
Na początku okupacji mieszkańcy jej dzielnicy Nowy Świat mieli być wywiezieni na zsyłkę w głąb Związku Radzieckiego. Mama przyszykowała dla nas węzełki z najpotrzebniejszymi rzeczami, w koszulki wszyła medaliki - opowiada. Byli gotowi na najgorsze. Czerwonoarmiści zabierali ludzi z domów i prosto z ulicy, oddzielali dzieci od rodziców. Kolejne wagony znikały za horyzontem, a z nimi ślad po tysiącach polskich rodzin. Nieliczni przetrwali gehennę zsyłki na nieludzkiej ziemi.
Do Kielc przybyła z mamą, tatą i rodzeństwem w 1945 r. Wybór? Tak, był: przyjąć obywatelstwo litewskie albo radzieckie, w razie odmowy wystawić rodzinę na pewną zsyłkę. Kilka najpotrzebniejszych rzeczy z mieszkania, ot, cały dobytek wypędzonych Polaków. Zapakowani jak zwierzęta do wagonów - 24 osoby w jednym, z żywnością na trzy dni, jechali do Lublina dwa tygodnie! Przestój w szczerym polu trwał pięć dni. Od Lublina podróżowali w węglarce.
Cóż powiedzieć? Kielce powitały ich chłodno. Nie było miejsca dla Polaków z Wilna. Ojciec Anny, policjant, nie mógł liczyć na przychylność aparatu władzy, mimo poważnej choroby. Zaleźli poddasze pełne pluskiew i robactwa, z przeciekającym dachem. - Przyjęliśmy - mówi ze wzruszeniem. Może w innych warunkach jej tato żyłby dłużej, zmarł w 1949 r.
Wizyta w Wilnie nigdy nie jest łatwa. Nie ma już kamienicy, w której mieszkała mała Ania z rodzicami i rodzeństwem, nie ma już kościoła pw. Najświętszego Serca Jezusa, w którym przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej. Trzy polskie krzyże na wzgórzu wysadzone w powietrze na rozkaz Stalina, wiatr historii zastąpił litewskimi. Ale i tak Wilno pozostanie dla niej najpiękniejszym miastem na świecie.
Bogata babcia
W wychowywaniu pięciorga dzieci partnerował jej i pomagał doskonale nieżyjący już mąż. - Był dobrym człowiekiem, ojcem i mężem. Staraliśmy się wychować dzieci tak, jak my byliśmy wychowani. Jestem wdzięczna Bogu za czterdzieści osiem lat małżeństwa - mówi. Teraz cieszy się z szesnaściorga wnucząt. Jestem bogatą babcią - śmieje się Anna Bogucka.