Kiedy pierwszy raz zobaczyłem w telewizorze tę reklamę, od razu naszła mnie myśl: Jak ja bym się zachował, gdybym znalazł się w sytuacji tego młodego człowieka: Facet szuka czegoś w laptopie, obok na kanapie siedzi żona, jest miło i nagle ona melduje mu: „Kotek, obiad!” Moja żona nigdy nie odezwałaby się do mnie per „kotek” – to nie w jej stylu – ale załóżmy. Co bym jej odpowiedział? Pewnie to co ten facet: „Już idę.” A gdyby ona odburknęła: „Ale trzeba zrobić!” i z zołzowatym uśmiechem zamknęłaby mi laptopa nogą... Jakbym się zachował? Nie wiem. Taka sytuacja – Bogu niech będą dzięki! – nigdy nam się nie przydarzyła.
Reklama
Ale jaki właściwie przekaz zawiera ta reklama – banalna i niemądra jak setki innych? Co z niej wynika… dla naszej podświadomości? Czy to, że młoda kobieta może zwrócić się do swojego partnera jak do pieska: „Rocky, siad!” Ale do pieska trzeba łagodniej, żeby nie wpoić mu postawy poddańczej. Ciekawe też, jak długo taka para (pantoflarz i zołza) wytrzymałaby ze sobą w realu, kultywując ów „podjazdowy” rodzaj komunikacji i w dodatku mając – „w tyle głowy” – zakodowaną odrazę do „wiązania się na całe życie”? Jest prawie pewne, że skończyliby na rozprawie rozwodowej (o ile mieliby ślub). Nie wiadomo, jak zakończy się historia amerykańskiej gwiazdki Britney Spears. Ta światowej sławy piosenkarka – po niepowodzeniu małżeńskim – poślubiła… samą siebie i – jak twierdzi – jest teraz najszczęśliwsza w życiu. A kiedy rozwód?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Życie jest oczywiście dużo bardziej skomplikowane, niż banalne reklamy i popisy zblazowanych celebrytek. To zaledwie wierzchołek góry lodowej. Natomiast to co naprawdę groźne i destrukcyjne, ukrywa się w lodowatej, ciemnej głębi, na którą składa się zbiorowa podświadomość społeczeństw: legiony Massenmenschów, szczególnie ludzi młodych, wykształconych, z wielkich miast, tych którzy – nie radząc sobie z komplikacjami życia – udają chojraków i podpuszczani przez cyników, powtarzają za Witkacym: „Dobrze jest, psiakrew, a kto powie, że nie, to go w mordę!” Niedawno jedna z sondażowni zapytała Polaków, na kogo oddaliby głos, gdyby żyli w Ameryce. Dwie trzecie badanych odpowiedziało, że na Kamalę. No, jasne! Ma taki piękny uśmiech! Ale Kamala jest daleko („i niech ta sobie żyje” – jak mawiają górale), a Łódź jest blisko. Niedawno kolega, który na jednej z łódzkich uczelni od lat prowadzi zajęcia ze studentami, powiedział mi co nieco o kondycji mentalnej tych młodych ludzi: „Co roku jest gorzej – stwierdził – naprawdę można się załamać: egocentryzm, roszczeniowość, zagubienie…” Ale to żadne odkrycie. Wszyscy o tym wiedzą, tylko udają przed sobą, że ich to nie dotyczy. Czasem z przerażeniem uświadamiają sobie, jak daleko zaszły sprawy.
Jednak… czy ci młodzi ludzie mogą mieć do siebie pretensje? Wszak politycy, oligarchowie i właściciele masowych mediów nie potrzebują świadomych, silnych i wrażliwych partnerów. Potrzebują biernej widowni, dość prymitywnych istot zredukowanych do roli konsumentów medialnej papki i promocyjnych batoników (dwie sztuki w cenie jednej). Dobrze spreparowana rzeczywistość zdolna jest całkowicie zawładnąć takimi umysłami, rzucając je na pastwę żywiołów, których zła nie zawsze można zrozumieć. Z kolei cyklicznie promowane chamstwo pobudza negatywne emocje oraz skłania do pożądanych zachowań, bez użycia nagiej przemocy i – jak na razie – bez psychotropów rozpylanych z helikoptera na zrewoltowane tłumy (jak w proroczym opowiadaniu Lema „Kongres futurologiczny”).
Masami rządzą odruchy warunkowe. Widzą znienawidzoną postać w telewizorze albo na billboardzie i od razu skacze im cukier, ciśnienie i adrenalina. Wydaje mi się, że my, katolicy, atakowani przez „coraz bardziej” otaczającą nas rzeczywistość, mamy o niebo lepiej. Żyjemy jak gdyby w „behawioralnej bańce”. Czujemy ulgę, gdy nasze dzieci i wnuki są „trochę inne” niż te, które widzimy i słyszymy w tramwajach i na ulicach, gdy nie używają wyrazów, nie piją, nie „biorą”, są opanowane. Te ataki przeciwników też nas raczej nie degradują, przeciwnie: może nawet umacniają?