Anna Rasińska (KAI): Jak w dzisiejszych czasach duchowny powinien budować swoją tożsamość i relacje z innymi ludźmi, w tym wiernymi?
O. Tomasz Maniura OMI (dyrektor Oblackiego Centrum Młodzieży NINIWA): Przede wszystkim duchowny musi zbudować dobry kontakt z samym sobą. Czasy się zmieniają, ale wartości pozostają niezmienne - różni się jedynie sposób ich wyrażania i przeżywania. Zanim więc zaczniemy pytać młode pokolenie, o to jak rozumie takie pojęcia jak „poświęcenie” czy „ofiarowanie życia”, musimy najpierw zadbać o fundament: świadomość siebie. W Kościele bardzo dużo mówimy o ofiarowaniu życia, ale często zapominamy, że bez ugruntowanej tożsamości te słowa nie trafiają do serc. Jeśli ktoś nie wie, kim jest, nie będzie w stanie prawdziwie się ofiarować. Najpierw trzeba mieć siebie, by móc siebie dać.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Nie można ofiarować czegoś, czego się nie posiada. Jeśli duchowny nie ma pełnej świadomości swojej tożsamości, trudno mu będzie autentycznie przekazać innym wartość poświęcenia. Widzimy to szczególnie w rozmowach z młodymi ludźmi - kiedy mówi się im o tych wartościach, często odnoszą wrażenie, że słyszą coś abstrakcyjnego, oderwanego od ich rzeczywistości. To dlatego, że zaczynamy od punktu drugiego - od idei poświęcenia - a pomijamy punkt pierwszy, którym jest odnalezienie siebie.
Reklama
A co to właściwie znaczy „posiadać siebie”?
To fundament pracy nad sobą, który oznacza m.in. dogłębne poznawanie siebie, kształtowanie samoświadomości. Może zabrzmi to nieco filozoficznie, ale prawda jest taka, że w dzisiejszy świat koncentruje się na posiadaniu, na przykład władzy, sławy, dóbr materialnych… Taka postawa stoi w opozycji do obecności, do bycia. Posiadać siebie, to znaczy być samemu ze sobą, wtedy dopiero mogę siebie ofiarować. Widać to dobrze na przykładzie Pana Jezusa, który decydował o sobie, ponieważ siebie znał i posiadał. Jan Paweł II zapytany o to jaki jest jego ulubiony fragment Pisma Świętego odpowiadał: „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8:32). To fundament duchowej pracy wewnętrznej. Poznać prawdę o samym sobie. To mnie wyzwoli, to wyzwoli ciebie.
Tylko jak tego dokonać?
Reklama
Przede wszystkim poprzez odwagę przyznawania się do swoich błędów i słabości. Mówiąc językiem Kościoła, pierwszym krokiem jest dobry rachunek sumienia. Można go porównać do pewnej formy terapii. W procesie pracy nad sobą istotna jest także spowiedź, ale tylko wtedy, gdy przeżywamy ją w sposób autentyczny, jako szczerą rozmowę z Bogiem i sobą samym. Często sprowadzamy wiarę do schematu: „chodzę do kościoła, więc jestem wierzący”. Podobnie bywa ze spowiedzią - idziemy raz w roku, wymieniamy kilka standardowych grzechów, jak przeklinanie czy opuszczenie modlitwy, ale nie rozumiemy jej głębszego sensu. Tymczasem spowiedź może być potężnym narzędziem samopoznania i duchowego wzrostu, pod warunkiem że staje się spotkaniem z prawdą o sobie. Dopiero wtedy spełnia swoją funkcję - daje wyzwolenie, pomaga zdobyć siebie i naprawdę siebie posiadać.
Jakie są inne sposoby na poznawanie siebie?
Ważne jest, by mówić o sobie przed kimś - przed spowiednikiem, kierownikiem duchowym, przyjacielem, psychologiem czy terapeutą. To wszystko są formy pomagające spotkać się z prawdą o sobie. Im bardziej przestaniemy uciekać od swoich grzechów, słabości i upadków, tym lepiej siebie poznamy. By poznać siebie, trzeba stanąć w prawdzie, ale nie w samotności. Nikt nie jest sędzią we własnej sprawie. Potrzebujemy kogoś, kto pomoże nam spojrzeć na siebie obiektywnie. Dlatego spowiedź, choć czasem wiąże się ze wstydem i pokutą, jest tak ważna. Bogu nie chodzi o to, by nas karać, ale byśmy sami podjęli trud i wysiłek stanięcia w prawdzie - również przed drugim człowiekiem.
Jest w tym pewien paradoks - jeśli będziemy pokazywać jedynie nasze dobre strony, staniemy się słabi i ograniczeni. Tymczasem, kiedy naprawdę konfrontujemy się z własnymi błędami, odkrywamy, że mimo wszystko Bóg w nas wierzy. Widzimy, że nosimy w sobie Jego życie i że możemy pięknie żyć. Problem w tym, że często sami siebie przekreślamy - nasze grzechy nas obciążają, bo nie mamy odwagi się do nich przyznać. A kiedy już to zrobimy, zyskujemy nad nimi pewną przewagę - nie dlatego, że sami stajemy się więksi, ale dlatego, że pozwalamy działać Bogu.
Reklama
Duchowni często budzą w ludziach pewien dystans. Wydaje się jednak, że w dzisiejszych czasach ten dystans stopniowo się zmniejsza. Co można zrobić, by relacje z wiernymi były bardziej partnerskie?
Rzeczywiście, w naszej mentalności zakorzenione jest pewne podejście do duchowieństwa. Moja mama - naprawdę święta i dobra kobieta, której jestem wdzięczny za wiele rzeczy - podobnie jak wiele osób z jej pokolenia, była wychowana w przekonaniu, że ksiądz to ktoś inny niż zwykły człowiek, że nie wypada o nim źle mówić, że jest kimś w pewnym sensie wyższym. To podejście, przekazywane z pokolenia na pokolenie, choć brzmi pobożnie, tak naprawdę nie ma wiele wspólnego z Ewangelią. Może natomiast prowadzić do wielu dramatów.
Jak to zmieniać? Nie chodzi o to, by na siłę skracać dystans i ze wszystkimi przechodzić na „ty”. Osobiście jest mi to obojętne - czy ktoś mówi do mnie „proszę księdza”, czy po imieniu. Wiem, że niezależnie od tego, czy rozmawiam z biskupem, czy z osobą bezdomną, każdy człowiek zasługuje na taki sam szacunek. Bardzo cenię św. Augustyna, który mówił: „Dla was jestem biskupem, ale z wami jestem bratem w wierze”. Tak właśnie staram się patrzeć na tę relację.
Reklama
Niestety, wciąż w naszej rzeczywistości silnie obecny jest klerykalizm - i to obustronny. Wierni często nie traktują księdza jak zwykłego człowieka, a sami księża przez lata się na to godzili. Może to być w pewnym sensie wygodne, bo daje duchownemu dużą decyzyjność w parafii, ale prawda jest taka, że Kościół to wspólnota. Ksiądz nie jest kompetentny we wszystkim - nie musi znać się na sprawach gospodarczych czy finansowych. Jego zadaniem jest dbałość o sakramenty, spowiedź, rozmowę duchową. Natomiast kwestie organizacyjne i materialne powinny być dzielone z parafianami. Problem pojawia się wtedy, gdy ksiądz chce wszystko robić sam albo gdy wierni uważają, że to wyłącznie jego rola.
Jak to przełożyć na praktykę?
Najlepszą okazją do tego są odwiedziny duszpasterskie, czyli kolęda. Bardzo to lubię, bo pozwala mi zobaczyć, jak żyją parafianie, z czym się zmagają. Nie próbuję ich pocieszać ani wyjaśniać, skąd wzięła się ich trudna sytuacja. Zamiast tego pytam, jak ją przeżywają i widzę, że możliwość podzielenia się swoimi doświadczeniami jest dla nich uwalniająca. Ludzie mogą się wygadać, wyrzucić z siebie ciężar i czują się po tym lżej.
Zakładam, że jeśli ktoś otwiera drzwi księdzu, to jest osobą wierzącą, a więc jesteśmy braćmi i siostrami. Dlatego też zawsze mówię do ludzi na „ty”, nawet jeśli są starsi ode mnie - oczywiście z należnym szacunkiem. Często powtarzam: „Jeśli chcesz, mów mi po imieniu, ja jestem Tomek”. Wielu parafian korzysta z tej możliwości, ale nie jest to dla mnie konieczność - po prostu jest to w zgodzie ze mną.
Trzeba powiedzieć że to przynosi u Ojca dobre rezultaty.
Tak myślę. Mam dużo dobrych relacji, które przynoszą bardzo dużo dobrych owoców.
Czy wysłuchiwanie trudnych historii, na przykład podczas wizyt duszpasterskich lub po spowiedzi, jest dla Ojca obciążające?
Reklama
Może to zabrzmi zaskakująco, ale kiedy naprawdę jestem zmęczony takimi spotkaniami, czuję się najszczęśliwszy. Gdy udaje się przeżyć prawdziwie otwartą rozmowę, kiedy ktoś mi zaufa, podzieli się swoimi najtrudniejszymi przeżyciami i emocjami - to daje mi poczucie, że jestem na swoim miejscu. Oczywiście, to wymaga wysiłku i bywa męczące, ale jednocześnie jest niezwykle satysfakcjonujące. Myślę, że podobnie czują się rodzice - choć wieczorem są zmęczeni po całym dniu opieki nad dziećmi, to kiedy maluchy zasną, odczuwają radość i spełnienie. To jest właśnie to uczucie.
Ostatnio Ojciec rozpoczął nagrywanie podcastów z Moniką Hoffman-Piszorą, znaną z Instagrama jako Monika od Dzieciaków Cudaków. Czy spotkał się Ojciec z jakimiś kontrowersjami lub zarzutami, że ta forma jest zbyt luźna?
Podcasty dopiero się zaczęły, ale odzew jest bardzo duży - w większości pozytywny, choć oczywiście pojawiają się też głosy krytyczne. Forma rzeczywiście jest dość nietypowa, bo to po prostu rozmowa dwojga przyjaciół w swobodnej atmosferze. Mówimy do siebie naturalnie, tak jak na co dzień - i nie widzę w tym nic złego. Choć są osoby, które się tym bulwersują, nie rozumieją, jak można zwracać się do księdza po imieniu. Ludzie często mają konkretne wyobrażenia na temat wiary, kapłaństwa czy biskupów. A przecież zarówno ksiądz, jak i biskup to najpierw człowiek. Jesteśmy ludźmi, którzy przeżywają swoją wiarę - i to jest nasza świadoma decyzja. Dopiero później przyjmujemy różne role: księdza, zakonnika, matki, oblata czy biskupa. Tak samo jak ja nie jestem „gotowym” księdzem, tak Monika nie jest „gotową” matką.
To właśnie bardzo imponuje naszym słuchaczom - że potrafimy przyznać się do błędów, opowiedzieć o swoich słabościach. Dostajemy mnóstwo wiadomości od ludzi, którzy dziękują nam za autentyczność i szczerość, za to, że pokazujemy swoją drogę. Bardzo cenię sobie takie ludzkie, prawdziwe relacje.
Reklama
Relacje ze świeckimi mogą być dobrą receptą na samotność, z którą zmagają się niektórzy duchowni. Czy bliskość ze wspólnotą może być tutaj remedium?
Tak, choć myślę, że samotność jest doświadczeniem uniwersalnym - dotyka wszystkich, niezależnie od stanu życia. Natomiast jeśli człowiek pokocha samego siebie, nigdy nie będzie naprawdę samotny. Oczywiście, księża również przeżywają samotność, ale przez 20 lat mojego kapłaństwa rozmawiałem z wieloma ludźmi i mam wrażenie, że o wiele więcej samotności doświadcza się w małżeństwie. Oczywiście nie jest to reguła, nie chcę uogólniać ani oceniać, ale warto obalić stereotyp, że to tylko księża są samotni.
Ja mam wiele bliskich relacji, ludzi, z którymi mogę szczerze porozmawiać i którym ufam. Paradoksalnie, częściej brakuje mi czasu, by je pielęgnować, niż ludzi wokół mnie. Bywa, że sam pragnę odrobiny samotności, bo jako zakonnik mam jej czasem za mało. Prawdziwa samotność pojawia się wtedy, gdy zamykam się w sobie, gdy nie potrafię podzielić się tym, co przeżywam. Problem nie tkwi w tym, czy ktoś ma żonę, rodzinę czy nie - kluczowe jest to, co dzieje się w nas. Gdy się otwieram, tworzę więzi, nie jestem sam. Gdy zaczynam bać się siebie i przestaję sobie ufać - wtedy zaczyna się prawdziwa samotność.
Co powiedziałby Ojciec osobie, która zastanawia się nad wstąpieniem do zakonu, chciałaby spróbować, ale się boi?
Reklama
Powiedziałbym po prostu: spróbuj. Nie przekonywałbym nikogo na siłę, tak samo jak nie przekonuje się nikogo do wiary. Jeśli nie pociągniemy kogoś swoim świadectwem, to żadna argumentacja nie pomoże. To samo dotyczy powołania - jeśli ktoś czuje, że to może być jego droga, powinien spróbować. To trochę jak w relacji chłopaka i dziewczyny - jeśli on chce z nią być, to musi spróbować, zaprosić ją, zobaczyć, jak to się potoczy. Jeśli usłyszy „nie”, to trudno. Tak samo jest z drogą osoby konsekrowanej - żeby się przekonać, czy to właściwa ścieżka, trzeba nią po prostu pójść. A jeśli okaże się, że to jednak nie to - zawsze można zrezygnować i szukać swojego miejsca gdzie indziej.
Powołanie to odpowiedź na nasze najgłębsze potrzeby. Oczywiście, to Bóg powołuje, ale robi to w konkretnej rzeczywistości, uwzględniając to, kim jesteśmy i jakie mamy pragnienia. Jeśli czujesz, że to może być droga dla ciebie - idź, spróbuj, zobacz. Nie można w życiu kierować się lękiem. Strach to najgorszy doradca. A kto posługuje się lękiem? Jeśli spojrzymy na to z perspektywy wiary, to wiemy, że lęk pochodzi od złego ducha. W Biblii 365 razy pojawia się wezwanie: „Nie lękaj się!”. To oznacza, że każdego dnia Bóg przypomina nam, by nie bać się podejmować wyzwań i iść za tym, co naprawdę czujemy.
Dziękuję za rozmowę.