Najpierw była Bozia - drewniany krzyżyk stojący na komódce zaścielonej krochmaloną serwetką. To przed nim odbyła się nauka żegnania i wieczornych "paciorków", odmawianych głośno i z przejęciem. Latem
zdobiły go rozwichrzone bukiety polnych kwiatów i plecione wianki z chabrów. Był powiernikiem dziecięcych zmartwień i radości, których nie dało się zawierzyć najbliższym. A na koniec każdego roku leżała
przed nim książka - pachnąca farbą drukarską, czyściutka i z wpisem, który można było odczytywać bez końca, wciąż na nowo: "Nagroda za bardzo dobre wyniki w nauce...". Leżała tam niby przez pomyłkę, przypadkiem,
bo przed Nim jakże się chwalić? Ale jednak... Aż przyszedł czas, gdy "Niebo stanęło w płomieniach". Duże miasta, nauka, mądre książki i burzliwe dyskusje. Kłótnie o Niego i przeciw Niemu. Jest... nie
ma Go...? Jak to zgłębić, zrozumieć. Przez Biblię, marksistowską dialektykę, historię filozofii. I przez piękno gór, morza; przez kogoś, kto był tak po prostu dobry i uczciwy; przez przyjaźń co trwa i
nie zdradzi, przez miłość. Przez człowieka. Potem uspokojenie i pewność, że inaczej nie może być. W naszym, już własnym domu - krzyż. Nad drzwiami, na ścianie, na półce. Krzyż - znak, kotwica, bezpieczeństwo.
W bogactwie życia tak dużo krzyży: przydrożnych, przy bocznych uliczkach, w salach szpitalnych, w szkolnych klasach, na cmentarzach. W urzędach, w rękach babci odmawiającej Różaniec, na złotym naszyjniku
dziewczyny. Krzyż - pomoc, siła, wyzwanie. Ale częściej ból, cierpienie, doświadczenie. A dziś - nie dzieło sztuki, nie przedmiot buntu, już nawet nie znak sprzeciwu. Codzienność. I może tak właśnie powinno
być? Jak dawniej przed krzyżykiem z babcinej komódki - żyć z ufnością i spokojem. Jak Jan Paweł II zawieszony niemal na krzyżu, gdy przewodniczy wielkopiątkowemu nabożeństwu.
Panie Jezu z Drogi Krzyżowej, z Golgoty. Taki straszliwie prawdziwy każdego roku w Wielki Post.
Pomóż w rozwoju naszego portalu