To będzie dosyć osobista opowieść, chociaż postać, o której pragnę napisać, znana jest Państwu bardzo dobrze. Nawet jeśli nie udało się drogim czytelnikom spotkać Ernesta Brylla osobiście, to każdy, kto w miarę świadomie przeżył przełom wieków, zna przynajmniej kilka jego tekstów, kto wie, może nawet na pamięć. Niełatwo pisać o człowieku, któremu zawdzięcza się tak wiele, tym bardziej w chwili, gdy ból po jego odejściu jest jeszcze świeży. Piszę ten tekst w uroczystość Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie. To ważne, bo Ernest Bryll był wsłuchany w modlitwę Anioł Pański, to o jej odmawianie prosił swych bliskich jako wyraz pamięci po nim. Mam nadzieję, że czytelnik tego tekstu też odpowie na tę prośbę. Ta jedna z najważniejszych rozmów w historii ludzkości, młodej Miriam z Nazaretu z posłańcem nieba, była tak zdumiewająca, że poeta zatopił się w niej i do końca życia trwał w zachwycie nad tym początkiem naszego odkupienia.
Reklama
Wśród tekstów, które każdy Polak znać powinien, na pewno należy wymienić Bryllowy Wieczernik. Ten dramat, choć opisuje zdarzenia sprzed 2 tys. lat, jest o nas dziś, o naszych lękach, niedowiarstwie, o obawie i co najważniejsze – o ocaleniu. Niezapomniana i wprawiająca w zachwyt inwokacja tego dramatu jest kwintesencją Bryllowej wrażliwości, jego wnikliwym zachwytem nad ogromnym kredytem zaufania, którym Bóg obdarzył i ciągle obdarza człowieka. Ten, który mógł wszystko, pozwolił nam decydować o wszystkim. Dał możliwość odrzucenia całej Jego nieogarnionej i nieskończonej Miłości. Przyjrzyjmy się tym słowom:
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Anioł niósł zwiastowanie
Ciężko jak złoty kamień
Albo jak krwawy owoc
Płakał nad każdym słowem
Bo co miał powiedzieć tej małej
Co bezradnie pod niebem uklękła?
Że tak straszna będzie dziecka męka
Co się właśnie zaczyna w jej krwi
Że sam Bóg u wieczności drzwi
Czeka
Na Jej nie albo tak
Jaki dała Przedwiecznemu znak
By mógł dotknąć jak człowiek człowieka.
Reklama
Skoro jesteśmy przy początku, otwórzmy kalendarze na 1 marca 1935 r., wówczas w Warszawie w Centrum Szkolenia Sanitarnego Wojska Polskiego przychodzi na świat syn Stanisława Brylla, żołnierza, podoficera dyplomowanego, i Heleny z Soboszyńskich. Był ich drugim dzieckiem, pierwsze zmarło przy porodzie, stąd decyzja, by Ernesta rodzić w stolicy. Wychowywał się w Różanie, ale za rzeką, na lewym brzegu Narwi, tak że aby dostać się do kościoła i miasta, trzeba było albo płynąć łodzią, albo zimą iść po lodzie. Potem były Ostrowia, Gdynia. Ale pierwsza szkoła to jeszcze Mazowsze – Stary Komorów, tam też Ernest posmakował harcerstwa. Potem szkoła powszechna nr 3 w Gdyni, gimnazjum Jezuitów – krótko, bo władza odebrała placówkę „klechom” – i matura w II LO; zdał ją wcześnie, jako 16-latek, niemal się nie ucząc. Pół roku później napisał swój pierwszy wiersz. Potem próba zdania na dziennikarstwo do Warszawy, bez powodzenia, bo pochodzenie zbyt podejrzane – AK, patriotyzm, zatem do pracy, i to od razu na kilku frontach. Elektrownia Portu Gdynia i jednocześnie Dziennik Bałtycki, dział skarg i interwencji „Śmiało i szczerze”. Pierwsze publiczne odczytanie wiersza Brylla miało miejsce w Polskim Radiu Gdańsk. Rzecz była o czekaniu, obawie i nadziei żony rybaka.
W stwardniałych od steru rękach
Telegram: „Syn się narodził”
I słowa, w których jest wszystko:
„Niech dobrze ci idzie połów”.
Reklama
To teraz przenieśmy się w czasie, bo Ernestowi syn rodzi się znacznie później. Z pierwszą żoną są krótko, kilka lat. Potem w pewien walentynkowy wieczór Ernest spotyka miłość swego życia. Mistrz i Małgorzata idą przez krakowski Rynek, jedzie zaczarowana dorożka, hejnał się urywa tak, jak trzeba, i zaczyna zupełnie nowe życie. Małgorzata Goraj jest wówczas młodziutką dziewczyną, ale to właśnie z nią poeta wiąże się na resztę życia. Magdalena i Marta to dowody osobowe ich miłości; trzecim dowodem, choć nie z krwi i kości, a z cegieł, jednak tętniącym prawdziwym życiem, jest ich dom. Niezwykły dom, który budowali sercem, to owoc ich 50 lat szczęśliwego bycia razem, to kwintesencja polskości, to tygiel kulturalny i sanatorium dla złamanych serc. To sanktuarium „Madonny od Popaprańców”, jak Małgosię tytułował Ernest. Dlaczego tak? W ich domu, przez wszystkie lata, kiedy cieszyłem się ich przyjaźnią, trwała ustawiczna praca nad formowaniem tych, którzy chcieli czegoś więcej. Jednocześnie niemal nie było dnia, by jakaś zbolała dusza nie przywlokła do nich swych trosk i nadziei. A tam pakiet ratunkowy, Bryllowy balsam i celne pouczenia, Małgosina kasza i bezcenne przytulenia. Poznałem w tym domu grubo ponad setkę niezwykłych ludzi. Pisarze, aktorzy, malarze, dziennikarze, studenci, domorośli i podrośli poeci, reżyserzy, scenarzyści, nauczyciele, lekarze, producenci, muzycy, tancerze, kury domowe, nieudacznicy, pielgrzymi, bibliotekarki, filmowcy, wybitne wokalistki, siostry zakonne, piękne kobiety, sędziwi starcy, sportowcy, bigbitowcy, nikotyniści, artyści od siedmiu boleści, trzeźwiejący alkoholicy, zakochani wariaci, no i tabun księży wszelkich zgromadzeń i diecezji. Byliśmy z moją rodziną częścią tego barwnego „stada”.
Ale wróćmy chociaż na chwilę do historii artystycznej Ernesta. Jest tak bogata i wielowątkowa, że nie sposób jej tu w całości przytoczyć. Lata 1954-57 – studia na polonistyce UW. W czasie studiów pracował jako dziennikarz w redakcji czasopisma Po Prostu, zaraz po nich należał do redakcji Współczesności. Pisał dużo, jego debiut poetycki to tomik Wigilie wariata, a dramatyczny to genialna Rzecz Listopadowa. Ślicznie napisana, odważna, bezkompromisowa, stawia pytania o Polskę dziś, o jej przeszłość i przyszłość. Jeśli ma się w pamięci, jak młody umysł pisał te trzy osadzone w Warszawie akty, dziejące się na cmentarzu, w domu weselnym i na placu teatralnym pod pomnikiem Nike, nie sposób się nie zachwycić, nie zadumać, nie wzruszyć.
Reklama
Pisał dużo i pięknie. Opowiadania, artykuły, dramaty i przede wszystkim wiersze. Kochał pisać i kochał Polskę. Mógł żyć, gdzie chciał, już w latach 70. XX wieku dostał propozycję pokierowania katedrą slawistyki na Uniwersytecie w Chicago. Był też pierwszym naszym ambasadorem w Irlandii (1991-95). Pokochał ten kraj i wprawiał tam w zdumienie miejscowe elity swoją świetną znajomością języka staroirlandzkiego, ale zawsze chciał wracać nad Wisłę. Rozumiał Polskę i był z niej dumny. Śmiał się, że plan minimum, który udało mu się wykonać wśród Anglosasów, to zamienić wizerunek Polaka pijaka i utracjusza na bliższy prawdzie obraz romantycznego i walecznego wariata, który może i ginie za przegraną sprawę, ale zawsze to sprawa dobra i wielka. Myślę, że zrobił znacznie więcej, sam wielokrotnie polemizując z tym straceńczym romantyzmem, kultem ofiarnictwa i czczeniem spraw przegranych. Marzył, aby Polaków cechował też trzeźwy praktycyzm. Stąd jego wielki podziw dla dzieła Prymasa Tysiąclecia, dla Wielkiej Nowenny. Bryll patrzył na nasze mocne i słabe strony z wielką miłością do polskości, ale też bolał nad zmarnowanymi szansami. Także tymi z lat ostatnich.
Od wydanego w 1963 r. tomu Twarz nie odsłonięta stało się o nim głośno. Dziś każdy, kto chce uchodzić za oczytanego, musi znać Bryllowe: Wieczernik, Na szkle malowane, Rzecz Listopadową, Kolędę Nockę i wiele innych dzieł tak bliskich, tak charakterystycznych, tak pięknie podających ważkie treści, że urzeka to zarówno smakoszy i krytyków, jak i sylabizujących zwrotki prostych robotników. Był powszedni i smaczny jak chleb wypiekany w ich domu, a jednocześnie otwierał nowe przestrzenie widzenia. Miał w sobie śmiałość proroków i wielką pokorę wobec wszechmocy Boga. Nie był dewocyjny w najmniejszym stopniu, ale zawsze zanurzony w duchowości.
Reklama
Warto też wspomnieć o zaangażowaniu Ernesta Brylla w telewizję. Pracował jako kierownik literacki Teatru Telewizji (1963-67), Zespołu Filmowego Kamera (1967-68), znacznie później – już w wolnej Polsce – pomagał w wielu projektach, m.in. był architektem programu Telewizji Puls, gdy kierował nią Marian Terlecki. To z pewnością najbardziej twórczy czas tej stacji. Pomagał tworzyć świetne seriale, był od początku w zespole kreującym filmową opowieść o Złotopolskich. Odpowiadał też za Teatr Polski w Warszawie (1970-74). W latach 1974-78 pełnił funkcję dyrektora Instytutu Kultury Polskiej w Londynie. Po powrocie do Polski na pewien czas związał się ściślej ze Śląskiem, wykładał na Wydziale Filmu Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach (1978-79) oraz był kierownikiem artystycznym Zespołu Filmowego Silesia w Katowicach (1978-83). Niezależnie od tego, jakie funkcje i zadania pełnił, tych, którzy chcieli słuchać, zawsze chętnie obdarowywał swoją wiedzą. Bezinteresownie, z pasją i z ogromną troską, by ludzka praca nie szła na marne, by nie tworzyć byle czego. Do ostatnich dni życia pracował dla Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej i choć sił miał coraz mniej, nie uchylał się od pracy. Dawał wszystko, co miał. Spalał się dla Polski.
Mógł pracować tak ciężko i owocnie, bo w jego domu była ta, która pomagała mu nieść coraz trudniejszą codzienność. Małgorzata Goraj-Bryll. Oboje są dla mnie, wybaczą Państwo ten osobisty wątek, jak dar nieba. Kiedy w 2002 r. próbowałem złożyć w książkę z rozważaniami różańcowymi wypowiedzi ludzi kultury i sztuki, brakowało mi jakiegoś natchnionego spoiwa, jakichś mądrych inwokacji do czterech części tej różańcowej skarbnicy świadectw i zamyśleń. To nie mogło być byle co. Poszedłem na pl. Zbawiciela. Klęknąłem i mówię do Maryi: – Mamo, ta książka o Różańcu jest dla Ciebie, więc to właściwie Twoja sprawa. Powiedz mi zatem, proszę, kto ma napisać tę inwokację? I Ona odpowiedziała. Wyszedłem, powtarzając w myślach dwa słowa: Ernest Bryll, Ernest Bryll. Co wiedziałem wówczas o Bryllu? Że to z nim „staliśmy w kolejce” stanu wojennego, że to on „malował na szkle”, ale nie znałem ani genialnej Rzeczy Listopadowej, ani natchnionego Wieczernika. Dlaczego Bryll? – myślałem. Od przyjaciela ich domu – wybitnego malarza Marka Jaromskiego zdobyłem telefon do żony Ernesta. Zadzwoniłem i spytałem Małgosię, czy wstawi się za mną u mistrza, dorzuciłem lekko zażenowany, że to Maryja mnie przysłała. Małgosia odpowiedziała krótko: „Rozumiem. Oddzwonię”. Czekałem na ten telefon bardzo, a gdy czekałem, Małgosia, jadąc z Ernestem samochodem, w momencie jakiegoś małego napięcia między nimi, mówi do niego: „Dzwoni chłopak z radia i chce, byś dał mu wiersze do rozważań różańcowych”. Ernest był myślami daleko i nie zareagował dobrze, „zawracanie głowy” – chyba tak odpowiedział, ale wtedy Małgosia wyprowadziła sztych, który zadecydował o początku naszej przyjaźni: „Ale on mówi, że to Maryja mu kazała zadzwonić do ciebie”. „A, to inna sprawa” – miał odpowiedzieć Ernest i już następnego dnia byłem w ich domu na Mokotowie. Zostałem w nim sercem na kolejne 22 lata. Do dziś. I mam nadzieję, że na zawsze.
A gdzie jest dziś Ernest? Na pewno pozostał z nami w tych mobilizujących i rozczulających wierszach i dramatach. Ale wszystko wskazuje na to, że jest w niebie. Był Poetą Drzwi Kuchennych, nie tylko dlatego, że rozumiał smak Polski, że wiedział, jak ważne w spotkaniu są stół i ucztowanie, ale także dlatego, że wierzył w to, iż ci, którzy w swym życiu zawierzyli Maryi, mimo swych licznych upadków, znajdą po śmierci drogę do nieba przez kuchenne drzwi. „Maryja wychyli się i przywoła mnie gestem, potem zdzieli ścierką po twarzy i przez plecy, potem przytuli mocno z miłością odwieczną i wreszcie powie: Bryllu, myj ręce i siadaj, zaraz podam zupę”. Tak to przewidział Ernest i tak było, nic nie kłamię.