„Ojcze, pobłogosław mi...”
Reklama
Był 28 maja 1981 r. W rezydencji przy ulicy Miodowej konał Prymas Wyszyński. Leżał w swoim pokoju, otoczony przez najbliższych współpracowników.
Jak wspomina Barbara Dembińska, która pracowała wtedy w Sekretariacie Prymasa, przed śmiercią długo wpatrywał się w obraz Matki Bożej Częstochowskiej, który stał przed jego łóżkiem.
Przed oczami Maryi przyjmował ostatni raz Komunię Świętą, do Niej też kierował swe ostatnie na ziemi słowa. Chciał zaśpiewać znaną pieśń maryjną, ale powiedział tylko słabym, łamiącym się głosem: „Chwalcie
łąki umajone...”. Potem w ogóle nie miał już siły mówić, w końcu stracił przytomność. Do świadomości już nie powrócił.
Wcześniej długo chorował. Czy należy sądzić, że zdawał sobie sprawę, że odchodzi? Tego nie wiadomo. Chociaż gdy w kwietniu 1981 r. potwornie wyczerpany wrócił z badań lekarskich,
w swoich - nie opublikowanych zresztą jeszcze - zapiskach Pro memoria zanotował po łacinie: „Jest to początek końca”. Z drugiej strony, lekarze obiecali mu,
że będą informować o stanie zdrowia, nawet gdy będzie się pogarszał. Kiedy więc orzekli, że próba jest pozytywna, było to równoznaczne z obecnością komórek nowotworowych w organizmie.
Kardynał Wyszyński natomiast zrozumiał to w znaczeniu poprawy stanu zdrowia. Miał więc chyba jeszcze wtedy jednocześnie jakąś nadzieję. Utracił ją po zamachu na Papieża. Wtedy już, jak twierdzi
Dembińska, nie miał żadnych wątpliwości, że umiera.
Pozostaje zatem pytanie, czy bał się śmierci? Nie okazywał tego, więc chyba nie. Jak wszystko w życiu, tak i chorobę, a potem nadchodzącą śmierć przyjmował ze spokojem.
Nigdy też się nie skarżył, nie narzekał, że cierpi. A gdy ktoś z pracowników pytał go, jak się czuje, odpowiadał, że jego choroba nic nie znaczy w porównaniu z cierpieniami
Ojca Świętego, który leży po zamachu w szpitalu. Bardzo przeżywał zamach. Nie dowiedział się zresztą o nim od razu, wszyscy bali się, że takiej wiadomości nie będzie po prostu w stanie
znieść. Jak zareagował, gdy go o tym poinformowano? Otworzył szeroko oczy, i wydobył z siebie tylko jedno zdanie: „Zawsze się tego obawiałem”. Później zamilkł
na kilka godzin. W końcu poprosił, by przynieść magnetofon i nagrać jego przesłanie do narodu: „Wszystkie modlitwy, które zanosicie za mnie, proszę przekazywać w intencji
Ojca Świętego”. A potem, kilka dni przed śmiercią odbył rozmowę telefoniczną z Papieżem. Była to bardzo trudna rozmowa - zresztą dla nich obu. Doskonale wiedzieli przecież,
że na ziemi już nigdy się nie spotkają. Ksiądz Prymas prosił wtedy cichutko: „Ojcze, pobłogosław mi...”. Za trzy dni zmarł.
Kardynał Stefan Wyszyński
Rocznik 1901. Od 1948 r. Prymas Polski, w latach 1953-56 aresztowany przez władze komunistyczne, więziony w Rywałdzie, Stoczku Warmińskim, Prudniku oraz Komańczy. Przeszedł do historii jako Prymas Tysiąclecia. Jest kandydatem na ołtarze.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
* * *
Ks. infułat Tadeusz Fedorowicz
Był wieloletnim spowiednikiem i kierownikiem duchowym kard. Wojtyły, a później Jana Pawła II, był nierzadkim gościem w Watykanie. „Był pełnym mądrości kierownikiem
duchowym wielu ludzi poszukujących chrześcijańskiej doskonałości. Sam wielokrotnie korzystałem z jego kapłańskiej mądrości” - napisał Ojciec Święty w liście, który odczytano
na pogrzebie.
Urodził się w 1907 r. w Klebanówce Lwowskiej. Po wkroczeniu armii radzieckiej do Polski, dobrowolnie udał się do Kazachstanu wraz z deportowanymi Polakami aby
ich potajemnie otaczać opieką duszpasterską. Do Polski wrócił z Armią Berlinga. Od 1947 r. był kapelanem Zakładu dla Niewidomych w podwarszawskich Laskach. Wygłosił setki konferencji,
rekolekcji, był cenionym spowiednikiem. Zmarł w wieku 95 lat. Za dwa dni obchodziłby 66-lecie kapłaństwa.
Budził się w nocy i wołał, że chciałby odejść do Matki Bożej
Reklama
Ks. Tadeusz Fedorowicz, człowiek - legenda, umarł 26 czerwca 2002 r. w Laskach, z którymi był związany przez całe życie. Jak wspomina ks. Zbigniew Kapłański, ówczesny
rektor kościoła Matki Bożej Anielskiej w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach, odszedł zupełnie świadomie, ze spokojem. Gdy jadł kolację, w pewnym momencie zrobił
się blady i po prostu zamknął oczy, jakby zasnął. Była godzina 19.40.
Od dawna był przygotowany na śmierć, można nawet powiedzieć, że w jakiś sposób tęsknił za odejściem, które traktował jako przejście w inny, lepszy świat. Nie znaczy,
że się uskarżał, że był zmęczony życiem. Po prostu tęsknił za Kimś, kogo ukochał najbardziej. To było widać. O tym zresztą mówił. Potrafił budzić się w nocy i wołać,
że chciałby odejść do Matki Bożej, która na niego już czeka. Albo dziękował za tysiące rozdanych Komunii, za spowiedzi, za rozgrzeszenia, jakich w życiu udzielił.
Do końca życia ujmował ludzi swoją dobrocią i łagodnością, które nigdy nie były udawane. Ten człowiek nie potrafił grać, zawsze był autentyczny. Nawet wtedy, gdy w ostatnich
latach przed śmiercią jego ciało dotknęło wiele, jakże uciążliwych chorób, nigdy nie skarżył się, nie narzekał. Raczej po napięciu mięśni twarzy można było dostrzec, że coś go boli. Do końca był pełen
pogody ducha, nie opuszczało go poczucie humoru. Miał jeszcze jedną cechę charakterystyczną: w każdym człowieku potrafił zawsze zobaczyć dobro. Dbał o to, by każdy, kto do niego
przychodził, mógł odejść bogatszy, a co najmniej spokojniejszy wewnętrznie.
Do końca był też lojalny, aż do bólu. Wiadomo, że miał kilka spotkań z Papieżem, z którym prowadził głębokie, duchowe rozmowy. Zawsze jednak był szalenie dyskretny. Na ten temat
mówił tylko: „Cieszę się, że został papieżem”.
Chrystusa potrzebowałem bezustannie, bo On rozumiał moje cierpienie
Gdy 28 lipca 1999 r. w Warszawie umierał Zbigniew Herbert, rozeszła się wieść, że wyreżyserował własną śmierć. Bo jego ostatni tomik poetycki nosił tytuł: Epilog burzy. A gdy
odchodził, nad stolicą szalała właśnie burza. Przypadek? Przedziwny zbieg okoliczności? Jest to przecież dramatyczny zapis żegnania się z życiem i światem: „Panie, wiem że
dni moje są policzone / zostało ich niewiele / nie zdążę już / zadośćuczynić skrzywdzonym / ani przeprosić tych wszystkich / którym wyrządziłem zło / dlatego smutna jest moja dusza (...) życie moje powinno
zatoczyć koło”.
Ostatnie lata jego życia upływały na wielkim cierpieniu. Złożony ciężką chorobą poeta, przeszedł ciężkie zapalenie płuc, miał trudności z oddychaniem, nie mógł mówić. Leżał pod kroplówką.
Nie stać go było na leczenie za granicą. Unieruchomiony, przykuty do łóżka, z odleżynami na plecach, potwornie cierpiąc, pisał jeszcze wiersze. Dziękował w nich Bogu za „strzykawki
z igłą grubą i cienką jak włos, bandaże, wszelki przylepiec, pokorny kompres, (...) za kroplówkę, (...) a nade wszystko za pigułki na sen”.
Przed śmiercią cudownie odzyskał mowę, dzięki czemu mógł porozmawiać z płk. Ryszardem Kuklińskim, przebywającym akurat w Polsce. Poprosił też wtedy, by pochować go we Lwowie,
gdzie się urodził.
Śmierć nie była dla niego zaskoczeniem, był świadom, kiedy odchodził. W szpitalu na Woli, przy Płockiej przed śmiercią odwiedził go ks. prał. Wiesław Niewęgłowski, duszpasterz środowisk
twórczych. Usłyszał wtedy od Herberta: „Pan Bóg był zawsze dla mnie kimś ważnym. Chrystusa potrzebowałem bezustannie, bo On rozumiał moje cierpienie”. Potem poprosił o spowiedź,
po której wyciszył się, rozjaśnił. Ks. Niewęgłowski nie udzielił mu jednak ostatniego namaszczenia. Nie zauważył niczego szczególnego, co wskazywałoby na pogorszenie stanu zdrowia. Zresztą w ostatnich
miesiącach przed śmiercią czuł się lepiej, co uśpiło czujność jego bliskich.
Herbert pochowany został na Starych Powązkach, 31 lipca, w przeddzień obchodów Powstania Warszawskiego. Spoczął, jak powiedział obok swych rówieśników: Gajcego, Baczyńskiego i innych
z pokolenia Kolumbów. Bp Zawitkowski nazwał go „największym z Orląt lwowskich”, który „odchodzi z cierpkim obolem Ojczyzny pod drętwym językiem”.
Na jego grób wysypano garść ziemi z Cmentarza Orląt na Łyczakowie.
Zbigniew Herbert
ur. w 1924 r. we Lwowie. Debiut - 1956 r., tom poetycki: Struna światła. W 1974 r. ukazał się Pan Cogito, potem Hermes, pies i gwiazda, Raport z oblężonego miasta, Elegia na odejście, Epilog burzy. W Polsce Ludowej nie wolno było wydawać Herberta. Na swe utrzymanie poeta zarabiał więc pracując jako ekspedient w sklepie, urzędnik, ekonomista. Cały czas jednak cierpiał nędzę. Nie miał nawet własnego mieszkania. W 1977 r. wyjechał z Polski, wrócił dopiero w 1981 r. Później popadł w konflikt z tzw. lewicą laicką, wchodząc w spór ze środowiskiem skupionym wokół Gazety Wyborczej, nie zgadzał się z sądami intelektualnymi i wyborami moralnymi tej grupy ludzi. W 1994 r. wysłał słynny list do prezydenta Lecha Wałęsy w obronie płk. Kuklińskiego. Zmarł w Warszawie 28 lipca 1998 r.