W podróż w czasie i przestrzeni zabiorą cię najpierw zegary, w których jedne tarcze namalowane są na desce, inne są porcelanowe, wytłaczane w cienkiej blasze miedzianej (tzw. ikonowe), namalowane na szkle
(krajobrazowe), mają formę architektoniczną lub... kukają. Kukułki skrywające się w misternie wyrzeźbionych skrzyniach wyskakują wraz z nastaniem pół lub pełnej godziny. Wszystkie to zegary typu szwarcwaldzkiego
mają napęd wagowy, proste mechanizmy i w większości po ponad sto lat. Kiedyś trafiały głównie do wiejskich domów. Obecnie są bardzo poszukiwane przez kolekcjonerów, bo niewiele się ich zachowało do dziś.
Szczególną namiętność wzbudzają tzw. zegary czynnościowe, których mechanizmy napędzają np. oczy postaci namalowanej na przedniej stronie zegara.
„Nasze muzeum prezentuje dwa takie zegary z ok. 1840 r. W pierwszym oczami łypie fajczarz, w drugim dziecko” - mówi kustosz Ryszard Duchnicki z Wrocławia.
Wysoko, nad innymi, wisi potężny zegar tego typu z motywami myśliwskimi. To już wielka rzadkość.
Czas uwięziony
Reklama
Kilkadziesiąt jednocześnie tykających zegarów - to musi robić wrażenie. Niestety, stare mechanizmy często trudno naprawić, dlatego muszą czekać na swą kolej do lekarza czasu. W niektórych czas został
uwięziony na zawsze.
Dziś aż trudno uwierzyć, że kiedyś zegary w ogóle nie były nikomu potrzebne. U zarania ludzkości każdy miał tyle lat, ile chciał, bo nikt ich nie liczył i nigdzie nie trzeba było się spieszyć. Jednak
człowiek wpadł w końcu i na to, że można zmierzyć to, czego nie można zobaczyć, ani tym bardziej dotknąć. Tak powstały zegary słoneczne, później zegary wodne, czyli klepsydry, a w końcu zegary mechaniczne
Choć zegar mechaniczny był początkowo wielką rzadkością, to jednak każdy miał do niego dostęp. A to dlatego, że zegary umieszczano na wieżach kościelnych.
Z biegiem lat czas „ułożył się” w kalendarz. Stał się wartością. Zaczęto mawiać, że „czas to pieniądz”, „czas nie stoi w miejscu”, „czas prędko leci”
i że „czas bieży, jak zegar na wieży”. Mieszkańcy dawnych polskich domów nie potrafili obejść się wręcz bez kalendarzy, w których publikowano nie tylko przysłowia i porzekadła, opowiadania,
opowieści (często bardzo dziwaczne), dawano dobre rady (np. „na kołtun” i co robić „aby muchy nie pstrzyły mięsa”), ale i porady lekarskie. Jak łatwo się domyśleć, kalendarze miały
formę książkową.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
„Każda rzecz ma swój czas”
- napisano w jednym ze starych kalendarzy. Kolekcjonerzy twierdzą, że to człowiek jest raczej epizodem w życiu przedmiotów. Wiele z nich służy kolejnym pokoleniom, przechodząc z ojca na syna. Ale
niektóre już nikomu nie służą, bo stały się zbędne wraz z rozwojem techniki. Jednak są wciąż obiektem pożądania. Wiele mówią o człowieku - modzie, zapatrywaniach społecznych, religii, kulturze.
Czasami konfrontacja bywa zabawna. Do czego mógł służyć np. przyrząd na długim kiju zakończonym metalową misą? Tylko nieliczni zgadną, że to nie ubijaczka do śmietany, lecz pierwowzór pralki automatycznej
działającej na zasadzie podciśnienia. Natomiast przyrząd na kółkach nie strzela, choć przypomina działko. To po prostu... pierwszy elektryczny odkurzacz. A to tylko dwa z wielu tajemniczych przedmiotów,
które można zobaczyć w lądeckim muzeum.
Większość rzeczy, z których korzystali nasi przodkowie, wyszło z warsztatów rzemieślniczych, stąd ich piękna forma.
Panie do wód lądeckich przybywały zwykle nie tylko z potężnym bagażem, ale i gronem służących. Ewentualnie - z jedną, a obrotną, która miała na głowie nie tylko pracodawczynię, ale i jej bagaż.
„Zwykle bywał to potężny kufer podróżny” - twierdzi Ryszard Duchnicki.
W muzeum można zobaczyć nie tylko taki kufer, ale i szereg starych walizek.
Podczas pobytu w Lądku kuracjusz zajmował pokój, który obowiązkowo musiał składać się „z łóżka z materacem na sprężynach, z kanapy, stołu przed kanapą, kilku krzeseł, umywalni, szafy do rzeczy,
zwierciadła i komody” - zdradził w wydanym w 1881 r. własnym nakładem „Podręczniku informacyjnym dla gości kąpielowych” dr Aleksander Ostrowicz, ordynujący w Lądku przez ostatnie
ćwierćwiecze XIX w.
W czasach dr. Ostrowicza zamiast łazienki musiały wystarczyć misa i dzbanek z wodą. Wygodniej było też skorzystać z nocnika, niż biegać po nocy po przepastnym budynku lub - co nie daj Boże -
na jego podwórze. W muzeum można zobaczyć ponadto dwie osobliwości, na widok których niektórym przechodzą ciarki po plecach. To metalowa wanienka dla dzieci i takaż wanna dla dorosłych przypominająca....
fotel. Służyła do nasiadówek leczniczych. Usiąść na czymś takim choremu człowiekowi nie było łatwo, ale już dawno wiedziano, że żeby się leczyć, trzeba mieć końskie zdrowie. Takie wanienki i wanny często
leżą jeszcze na strychach wielu wiejskich domów na Dolnym Śląsku. Warto je odkurzyć, bo mają już swą wartość historyczną.
Wyjeżdżając z kurortu, wypadało kupić pamiątkę. Były to m.in. ręcznie rzeźbione wieszaki w kształcie jaskółek, które, jak wiadomo, przynoszą szczęście. Jedna z dwóch, prezentowanych w muzeum jaskółek,
ma napis Bad Landeck. Prezentowane jest też pamiątkarstwo z licznych na ziemi kłodzkiej sanktuariów, które zawsze chętnie odwiedzali kuracjusze. Są to m.in. miniaturowe krzyże zamknięte w butelkach -
w większości z XIX i XX w. Ich wyrobem trudniła się ludność w wielu wsiach ziemi kłodzkiej, bo z pracy na roli w trudnych, górskich warunkach trudno było wyżyć.
Prezentowane są ponadto m.in. dziecięce monstrancje (dzieci bawiły się dawniej m.in. w kościół), rzeźbiona ręcznie zawieszka cechu konwisarzy z 1750 r. świadczy, że wśród gości było wielu rzemieślników,
zaś kołowrotki przypominają, iż Sudety słynęły z tkactwa. Są też obrazy, rzeźby i dioramy z epoki biedermeieru, czyli przestrzenne obrazy, z których najcenniejsze są dwie: „Duszniki Zdrój”
i „Sanktarium maryjne Maria Hilf” (Maria Panna Pomocna) w Zuckmantel (obecnie Zlate Hory) koło Głuchołaz.
Swoistą ciekawostką są XIX-wieczne oleodruki o tematyce myśliwskiej. Przedstawiają m.in. myśliwskie wesele, na którym tańczą lisy, zające i niedźwiedź, do stołu podaje pies, a jelenie i sarny popijają
gorzałkę.
I w Lądku bywało wesoło. Naszych pradziadków ostrzegano, żeby już po zabiegach nie zasypiać w łóżkach, bo po południu „łatwo może powstać zły humor”. Pełne były lokale gastronomiczne,
na promenadzie codziennie grała orkiestra zdrojowa - w muzeum przypomina o tym zbiór starych instrumentów, m.in. wiekowe cytry, fisharmonia, akordeon, skrzypce, mandoliny i lutnia.
Ale szopka!
Ziemia kłodzka słynęła z szopek, w których roiło się od wystruganych ręcznie figurek ludzi, zwierząt i budynków przypominających domy z ziemi kłodzkiej. Szopka prezentowana w muzeum lądeckim ma ok. 150
lat.
Wbrew pozorom także marmurowy przybornik na biurko, na którym anonimowa ręka wyryła napis Stalin, również związany jest z historią Lądka Zdroju. Po II wojnie światowej kurort opanowali Sowieci, w
wielu domach były ich sanatoria.
Miłość wojskowych do Lądka Zdroju trwa od wieków. Kuracja u wód pomogła niejednemu wojennemu weteranowi. Niejednemu też przeleciała koło głowy kula armatnia. Jedna z takich kul leży na podłodze w
lądeckim muzeum. Warto więc uważnie patrzyć pod nogi, choć nie jest łatwe ze względu na przykuwającą uwagę mnogość eksponatów.
Wojskową historię ma też dom, w którym jest muzeum. Początkowo nosił on nazwę Niższego Domu Generalskiego, a to dlatego, że w latach 1813-1815 zbudował go pruski generał piechoty von Gravert, który
osiadł w Lądku Zdroju na stałe ze względu na zły stan zdrowia. Z tego powodu w 1813 r. nie wziął udziału w kampanii antynapoleońskiej. Wcześniej pełnił wiele lat funkcję m.in. dowódcy garnizonu kłodzkiego.
Von Gravert mieszkał w domu powyżej, tuż obok kaplicy zdrojowej, który nosił nazwę Górnego Domu Generalskiego.
Lądeckie muzeum czynne jest od kwietnia do końca września w godz. 10.00-19.00.