Tak, tak - to fragment Roku 1984 Georga Orwella. O co chodzi? - zapyta czytelnik. - Przecież komunizm, dzięki Bogu, upadł 15 lat temu, nie zdoławszy doprowadzić proroctwa brytyjskiego
pisarza do końca. Mamy demokrację. Jesteśmy bezpieczni, wolni, nikt nami nie manipuluje.
Czy naprawdę?
A czy pamiętamy, co jeszcze przed rokiem pisały gazety, co mówiono w programach radiowych i telewizyjnych na temat wejścia Polski do Unii Europejskiej? Politycy obiecywali złote góry. Podkreślali,
jak znakomite warunki akcesji udało się uzyskać polskim negocjatorom. Mamili deszczem euro, który zrosi Polskę pod warunkiem, że naród w referendum odpowie „tak”. I wielu uwierzyło. W niedzielę
8 czerwca 2003 r. na 100 Polaków biorących udział w głosowaniu, aż 77 zakreśliło odpowiedź „tak”.
Lecz oto już nazajutrz te same media, do tej pory piszące o Unii Europejskiej jak o dobrym wujaszku, trzymającym w zanadrzu garście cukierków, zaczęły mówić o trudnościach i wyrzeczeniach, bez których
się nie obejdzie. Początkowo były to głosy nieśmiałe, stonowane, później - coraz odważniejsze. Dziś niegdysiejsi piewcy unijnego raju prześcigają się w malowaniu w szarych barwach rzeczywistości,
w której obudzimy się 1 maja. Szkoda tylko, że nawet nie zająkną się na temat swojej roli w naganianiu Polaków do brukselskiego ogródka. Zmienili zdanie tak płynnie, jak ów Orwellowski mówca. A co na
to naród? Zachował się jak Orwellowski tłum: nic nie zauważył...
Nie dano nam szansy starannego namysłu. Nie przeprowadzono uczciwej debaty pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami akcesji w celu przeanalizowania plusów i minusów obu rozwiązań. Poprzestano na nachalnej
propagandzie prounijnej, przeprowadzonej z całą bezwzględnością na wszystkich Polakach, od najmłodszych (ach, te szkolenia dla nauczycieli, jak za pośrednictwem dzieci zaagitować rodziców pierwszoklasistów...),
po stojących nad grobem. Środowiska wysuwające zastrzeżenia, protestujące przeciw ignorowaniu sfery wartości chrześcijańskich i ich roli w budowie tożsamości europejskiej, wskazujące na groźbę roszczeń
niemieckich wysiedleńców, zepchnięto w medialny niebyt, przylepiwszy im etykietkę „oszołomów”, „dziwaków”, „ksenofobów”, „politycznego folkloru”, „skansenu”.
Nie minął nawet rok, a już zostaliśmy w brutalny sposób odarci ze złudzeń...
Nasz głos miał mieć niemal taką samą wagę, co głos Niemiec i Francji (w traktacie z Nicei przewidywano proporcje 27 do 29). Dziś widać, że była to typowa „kiełbasa wyborcza” na użytek
referendum. Nicea to przeszłość; planowany system „podwójnej większości” pokaże Polsce, gdzie jest jej miejsce: w trzecim rzędzie.
Dopłaty bezpośrednie miały uleczyć z zapaści polskie rolnictwo, zaniedbane przez komunistów, a po 1989 r. doprowadzone niemal do bankructwa przez lata importowania tańszej, bo dotowanej żywności
z Zachodu. Dziś już wiemy, że unijna zasada solidarności wyraża się w proporcjach 1: 4. Polski rolnik otrzyma 25% tego, co jego zachodni konkurent. Zaiste, zapowiada się „ostra” konkurencja.
Wynik nietrudno przewidzieć...
Kraj ogarnięty klęską bezrobocia skuszono wizją zatrudnienia za granicą. Dziś już wiemy, że z 15 obecnych członków Unii tylko dwaj - Wielka Brytania i Irlandia - nie zamknęli swych rynków
pracy „na okres przejściowy”.
Wykreowano mit Niemiec jako „najlepszego adwokata Polski”. Mówiono o „cudzie polsko-niemieckiego pojednania”. Dziś widać, ile ono jest warte. Tysiące fachowo przygotowanych
pozwów tzw. wypędzonych tylko czeka na naszą akcesję, by trafić na biurka sędziów w Strasburgu. Ciekawe, komu przyznają oni rację? Przedwojennym niemieckim właścicielom, zaopatrzonym w notarialne akty
własności, czy obecnym polskim wieczystym dzierżawcą domów, mieszkań i gruntów na Ziemiach Zachodnich? Cała nadzieja we włodarzach polskich miast (np. Warszawy), które postanowiły wycenić straty poniesione
w trakcie rozpętanej przez Niemców II wojny światowej i w razie konieczności wylać kubeł zimnej wody na rozpalone głowy naszych zachodnich sąsiadów.
Obdarzano nas misją powtórnej chrystianizacji Europy, wniesienia do niej ładu moralnego, poszanowania dla przykazań Bożych. Teraz, kiedy dzień bez kolejnej afery korupcyjnej na każdym szczeblu, od
gminy po ministerstwo, jest dniem straconym, widać, jak bardzo sami potrzebujemy nawrócenia. Nie możemy dać Europie tego, czego sami nie posiadamy. Zresztą Europa wcale tego nie chce; woli rugować krzyże
z miejsc publicznych i legalizować aborcję, homoseksualizm i eutanazję.
To tylko sztandarowe przykłady z listy, którą można by jeszcze długo ciągnąć. Czy zatem nie ma już żadnej nadziei? Chrześcijanin nigdy nie odpowiada na takie pytanie twierdząco. To Bóg jest Panem
historii. On ma moc prostowania ścieżek, które ludzie w swej słabości splątali. Może i ten węzeł pod nazwą „wejście Polski do Unii Europejskiej” zechce On rozsupłać, pozostawiając nas w podziwie
i zdumieniu? Oby tak było. Problem polega jednak na tym, że nie posiadając Boskiej wszechwiedzy, musimy opierać się na naszym ludzkim rozumie. A tzw. zdrowy chłopski rozum podpowiada nam, że przed zeszłorocznym
referendum zostaliśmy poddani precyzyjnie zaplanowanej obróbce, która uniemożliwiła dokonanie wolnego, świadomego wyboru. Ci zaś, którzy przeprowadzili tę brudną robotę, dzisiaj, niczym lis kitą, zacierają
ślady, pałając oburzeniem na kolejne przejawy unijnej arogancji, pozując na zatroskanych o los Ojczyzny patriotów. Gdzie byli przed rokiem?
Dziś Unia Europejska już nie jawi się jako związek suwerennych państw, które postanowiły zjednoczyć swój potencjał, by budować wspólną przyszłość. To już nie jest wspólnota zamożnych krajów, które
postanowiły pomóc upośledzonej przez historię środkowo-wschodniej części Europy. Skończyły się bajania o solidarności, wyrównywaniu poziomów życia. Ich miejsce zajął pozbawiony sentymentów twardy rachunek
ekonomiczny; dziś wygląda na to, że rozszerzenie Unii to przede wszystkim złoty interes dla bogatego Zachodu, a głównym beneficjentem będzie armia urzędników brukselskiego superpaństwa. To oni za ciężkie
pieniądze, w niezliczonych instrukcjach określą najdrobniejszy aspekt naszego życia od wysokości podatków po przysłowiowy stopień zakrzywienia importowanych bananów.
Na koniec wypada oddać sprawiedliwość tym nielicznym mediom, które miały odwagę głosić prawdę o unijnych „dobrodziejstwach” wtedy, kiedy inni byli jeszcze na etapie zachłystywania się
świetlaną przyszłością, a dopiero potem przejrzeli. Biorę do ręki Nasz Dziennik, włączam Radio Maryja i czytam lub słyszę to samo, co rok temu, dwa lata, trzy... Z wyrażanymi tam poglądami można się zgodzić
lub nie, ale trudno nie odczuwać szacunku dla stałości przekonań ludzi, którzy nie patrząc na to, skąd wieje wiatr, pochylają się z troską nad przyszłością Ojczyzny, często doznając za to nieprzyjemności
i upokorzeń. W tym samym czasie wiele innych gazet, stacji radiowych i telewizyjnych odbyło długą, pokrętną drogę, uczestnicząc w gigantycznej manipulacji przedreferendalnej. Ot, współczesne chorągiewki
na wietrze...
Pomóż w rozwoju naszego portalu