Smutną wiadomość o śmierci ks. Zygmunta Szczepaniaka zastałam po powrocie z dwutygodniowego urlopu. Mogłam tylko odnaleźć jego grób na cmentarzu nowym w Kielcach, zapalić lampkę i pomodlić się, ufając,
że wreszcie stary Żołnierz odnalazł swą wieczną wartę i „słodkie ukojenie”, do którego ostatnio tak tęsknił. Postaram się go tutaj odwiedzać. Bo ks. Zygmunt bardzo lubił, żeby go odwiedzać
- w ostatnich latach prawie nie opuszczał swego mieszkania przy ul. Wesołej. Lubił, gdy przychodziliśmy z całym swoim bagażem: drobnymi smuteczkami, kłopotami szkolnymi dzieci, tragediami rodzinnymi,
sukcesami zawodowymi, tym wszystkim, co bocznym nurtem omijało jego ascetyczne, kapłańskie życie.
Gdy poprawiam zwiędłe wiązanki na grobie ks. Zygmunta, widzę go wśród niesłyszących, jego „głównych” i najbliższych podopiecznych. Dobrze pamiętam opowieść, jak to sam Prymas Tysiąclecia
w Częstochowie zaaprobował pomysł młodego wtedy kapłana. Ks. Zygmunt ukończył więc studia surdologiczne. Jak mało kto, przeniknął specyfikę środowiska niesłyszących. Był z nimi, żył dla nich; czuło się,
że potrafił spojrzeć na nich bardzo krytycznie, ale zawsze w duchu miłości.
Widzę go, gdy ze skupionym wyrazem twarzy przypatruje się występom dzieci niepełnosprawnych na oświetlonej scenie Wojewódzkiego Domu Kultury; albo jak w Bocheńcu, pod gwiazdami, odprawia dla nich
Mszę św. I widzę mojego kolegę z TVN, jak z kamerą drepcze za umykającą mu szczupłą sylwetką Księdza. - Wiesz, fascynuje mnie ten człowiek - mówi z całkiem nietelewizyjną zadumą.
Na grobie ks. Zygmunta, wśród wiązanek i wstęg przeważają biało-czerwone barwy. Był żołnierzem AK, potem oficerem rezerwy WP, podkomendnym i przyjacielem ludzi, którzy na Kielecczyźnie stworzyli historię
ruchu oporu. Jak to się dziwnie zbiegło: rocznica Powstania Warszawskiego, powołania Szarych Szeregów, Akcji „Burza”, i ta śmierć. Był wreszcie ks. Zygmunt bratem bohatera, zamordowanego przez
gestapo 17-letniego harcerza-konspiratora, druha-legendy, Wojtka Szczepaniaka. Kultywowanie pamięci brata było ważkim celem ostatnich lat życia ks. Zygmunta. Zabiegał o wydawnictwa na jego temat, o to,
aby szkoły czy szczepy harcerskie przyjmowały jego imię. „Mnie wkrótce zabraknie, nie chcę, żeby go zapomniano” - mawiał.
Oto szczupłymi, drżącymi palcami ks. Zygmunt unosi zwinięty podwójnie sznur. Gestapowcy związali nim ręce Wojtusia podczas egzekucji, a brat zachował tę pamiątkę - relikwię po ekshumacji zwłok.
Widzę go, ks. Zygmunta, w ulewnym deszczu na Apelu Poległych w Szewcach. Koleżanki z oddziału wręczają mu mokry bukiet wrzosów.
Odwiedzam go w mieszkaniu, miejscu trochę z innej epoki, pełnym książek, pamiątek rodzinnych i z podróży. Przy klęczniku stoi malutki dzwoneczek z Ziemi Świętej. Na biurku stos korespondencji, którą
z upodobaniem prowadził do końca swego życia. Kilkaset kart, listów miesięcznie...
„Do spowiedzi dobrze się przygotowujesz, rzetelnie? A często ty do niej przystępujesz?” - pytał, patrząc surowo i troskliwie. - „A wiesz ty, co to jest wspólnota, ile
dobra ci ona da? Chrześcijanin prawdziwie Bogiem przejęty poszuka sobie wspólnoty, nie lubi być sam...”.
Na grobie ks. Zygmunta wiją się i splatają wstęgi. Hufiec Kielce, „Ostrowianki”, szkoły podstawowe, parafie i parafianie z różnych miejsc diecezji, dzieci niepełnosprawne, urzędy, instytucje,
kombatanci różnych formacji. Na tych wstęgach odkrywam zupełnie mi nieznane karty z życia Kapłana, niespotykanego i jakby niemodnego dzisiaj formatu. Czy dlatego, że nigdy nie rozstawał się z sutanną,
nie pobłażał sobie ani innym, niczego nie naginał ku zmieniającej się rzeczywistości? Nawet, jeśli już za nią nie nadążał, nawet, jeśli gubił się w gmatwaninie polityczno-gospodarczych przemian, miał
swój drogowskaz: Ewangelię i niezmienne zasady bycia Chrystusowym kapłanem. Może dlatego do jego domu przyjeżdżali penitenci dosłownie z całej Polski, przeważnie dawni uczniowie. Ks. Zygmunt miał zawsze
skrupulatnie zapisany kalendarz spowiednika i mimo znacznej wady słuchu stali penitenci pozostali mu wierni. Jak pewna znana pani redaktor z warszawskiego pisma, jak pewien lekarz, który po 50 latach
przystąpił do spowiedzi, wożąc ks. Zygmunta samochodem po całych Kielcach. Nie wszyscy znali tę kapłańską stronę życia ks. Szczepaniaka, ale dla wielu dzisiaj przeobraziła się ona w dotkliwą pustkę.
Ks. Zygmunt dawno usunął się z pierwszych szeregów. Miał swoich niepełnosprawnych, kleryków, którzy z seminarium przynosili mu dietetyczne posiłki i prawie do końca korzystali z jego wykładów, prowadzonych
w domu. Miał wspomnienia, przyjaciół, wielu już po tamtej stronie. Jeśli nie jego, to kogóż bezpiecznie przeprowadzą ich wdzięczne modlitwy na tamtą stronę, do stóp Królowej Anielskiej?
Ks. Z. Szczepaniak zmarł 26 lipca br., przeżył 78 lat, 53 w kapłaństwie. Uroczystościom pogrzebowym w kieleckiej katedrze 30 lipca br. przewodniczył bp Kazimierz Ryczan.
Śp. ks. Zygmunta z dalekiego Jarosławia wojenne zawieruchy przeniosły do Kielc. Pracował w wielu miejscach diecezji, wszędzie rozsiewając dobre ziarna. Pozostanie w naszych sercach.
Pomóż w rozwoju naszego portalu