Główny Punkt Opatrunkowy
Reklama
Dom Sióstr przy ul. Hożej 53 został wybrany na siedzibę Głównego Punktu Opatrunkowego nie przypadkowo, istniały bowiem ważne przesłanki, by go tam właśnie zorganizować. Pierwsza z nich - to sąsiedztwo
z siedzibą Sztabu VII Obwodu AK „Obroża” w Związku Spółdzielni Jajczarsko-Mleczarskich przy ul. Hożej 51. Dyrektor tego zasobnego w środki i dysponującego fachowym personelem przedsiębiorstwa
inż. Tomasz Dziama, mjr. „Roman”, był kwatermistrzem „Obroży”.
Drugi powód - to możliwość wykorzystania pomieszczeń internatu dla uczących się i studiujących dziewcząt, który od lat prowadziły siostry. Nie brakło więc łóżek i pościeli. I wreszcie trzecia,
najważniejsza przesłanka: głęboki i gotów do poświęceń patriotyzm sióstr, na czele których stała wówczas matka przełożona Matylda Getter, zwana przez siostry i przyjaciół Zgromadzenia „Matusią”.
Nie młoda już, bo 74-letnia matka Getter, była nieugiętą patriotką, pełną energii organizatorką życia i działania sióstr. Nieustraszona i zdecydowana w trudnych sytuacjach, lecz pełna ciepła i serdeczności,
gdy chodziło o ratowanie ludzi, a szczególnie dzieci.
Opieka nad polskimi sierotami, chorymi i bezdomnymi tułaczami na obcej ziemi była bowiem jednym z najważniejszych zadań tego Zgromadzenia. W okresie II wojny światowej w domach Sióstr Rodziny Maryi
znalazło opiekę kilka tysięcy dzieci, pozbawionych rodziny, dzieci osób ukrywających się, oraz dzieci z rodzin żydowskich. Samych dzieci żydowskich siostry uratowały około pięciuset, by po wojnie przekazać
je gminie żydowskiej. Spotkały się z niezrozumiałą dla nich niewdzięcznością ze strony duchownych tej gminy. Ale to już inna historia (patrz: Jerzy Ślaski: Polska Walcząca, wyd. 1999, str. 689).
Siedziba sióstr przy ul. Hożej 53 przez cały okres okupacji niemieckiej była miejscem spotkań i pracy Sztabu „Obroży”. Zadanie zorganizowania szpitala powstańczego na ich terenie zostało
przyjęte przez Matkę Przełożoną jako rzecz samo przez się zrozumiałą, jak pisze dr Drescher. Ofiarowała swą gotowość udzielenia im wszelkiej pomocy, a przede wszystkim wyżywienia. W przeddzień wybuchu
Powstania szpital był gotowy, a personel medyczny rozpoczął dyżur w dniu 1 sierpnia o godz. 16. Pierwsi ranni przybyli w dwie godziny później. Zabezpieczenie wyżywienia dla szpitala, dla żołnierzy ze
zgrupowania „Zaremba - Piorun”, walczących w tym rejonie, oraz dla głodujących mieszkańców okolicznych domów, było nie lada zadaniem, które siostry wypełniły do końca, nawet wtedy, gdy
ranni opuścili ich siedzibę. Przygotowywały wówczas posiłki dla około 1000 osób dziennie. Kiedy zużyły swoje zasoby, produkty żywnościowe dostarczało wojsko.
Klasztor mieścił się w drewnianym budynku. Wokół waliły się i płonęły wielkie murowane kamienice. Trzeba więc było szpital przenieść na ul. Poznańską 11 do gmachu PZU, gdzie działał do końca Powstania,
rozrastając się do liczby 150 łóżek. Drewniane budynki przy ul. Hożej 53 pozostały jednak nie tknięte. Przybywało natomiast grobów na dziedzińcu klasztoru dokoła figury św. Józefa. Zbliżał się nieuchronnie
koniec „dni krwi i chwały”. Siostry pożegnały żołnierzy odchodzących do niewoli, oraz rannych, ewakuowanych w niewiadomym jeszcze kierunku, modlitwą o szczęśliwy powrót do wolnej Ojczyzny
i błogosławieństwem. Wyposażyły ich również w paczki żywnościowe z resztek zasobów.
„Zgromadzenie Gorących Serc” nie zawiodło.
Pożywienie dla 1000 osób
Minęło 45 lat od tamtych czasów. W domu Sióstr w Izabelinie, gdzie dożywają swych dni starsze członkinie Zgromadzenia, spotkałam s. Anicetę Kwitowską, która przeżyła Powstanie Warszawskie w domu
zakonnym przy ul. Hożej 53.
Prowadziła wówczas kuchnię domu. To ona właśnie wyczarowywała pożywienie dla 1000 osób nawet z bardzo skromnych zapasów. To ona była świadkiem rozpoczęcia działań powstańczych w godzinie „W”,
to ona żegnała wraz z matką Getter dziewczęta, mieszkające w ich internacie, które wybiegały ze swych pomieszczeń, w pośpiechu zakładając opaski powstańcze. Podziwiała je potem widząc, jak wlokły wielkie
kotły z przygotowanym przez nią gorącym posiłkiem, przez wykopy i piwnice, by nakarmić chłopców na pierwszej linii frontu, lub rannych i chorych w szpitalu, przeniesionym na ul. Poznańską 11. To ona żegnała
chłopców, którzy szli na bój, a potem czekała na nich z posiłkiem. Niestety - nie wszyscy wracali. Niektórych trzeba było pogrzebać na prowizorycznym cmentarzyku dokoła figury św. Józefa na dziedzińcu
klasztoru. To ona - obdarzona pięknym głosem - razem z młodymi żołnierzami śpiewała ich ukochaną modlitwę moniuszkowską: „Ojcze z niebios, Boże Panie, Tu na ziemię ześlij nam, Twoje
święte zmiłowanie, - Bo dłoń Twoja wszystko może - Ty nad nami zlituj się!”. Ich żarliwy śpiew musiał dosięgać nieba. Brzmiał ciągle w jej uszach, wywołując łzy miłości i żalu po tych,
którzy tego zmiłowania nie doczekali.
S. Aniceta nie spisała swoich wspomnień i nawet wtedy, gdy inne siostry - na prośbę Archiwum Zgromadzenia - zdawały relacje ze swych działań i przeżyć, ona nie uważała swych wspomnień
za godne zapisu. Ja przyjmowałam je jak dobrze sobie znane fakty i uczucia, bo przecież ja także przeżyłam Powstanie, jako żołnierz AK. Spędziłyśmy na tych wspominkach kilka godzin. Przed nasze oczy wracały
obrazy pierwszych godzin Powstania, pierwszych strzałów, pierwszych flag biało-czerwonych, którymi zakwitły warszawskie domy. Znowu ujrzałyśmy biegnących do ataku żołnierzy AK. I wspomniałyśmy niemieckie
czołgi, przed którymi pędzono polskie kobiety. Kiedy zapłonęły pierwsze burzone przez Niemców domy, w kaplicy klasztornej rozległy się śpiewy i błagalne modlitwy do Boga o ratunek. Bóg tych próśb wysłuchał.
Czołgi nigdy w ulicę Hożą nie wjechały. Działająca w sąsiedztwie - ul. Hoża 51 - tzw. „Fabryka”, czyli Zakłady Jajczarsko-Mleczarskie, dysponujące zespołem świetnych fachowców
i zapleczem materiałowym, pracowała bez wytchnienia. Wytwarzała broń, poczynając od butelek zapalających po granatniki oryginalnej konstrukcji i wyrzutnie min. Zaopatrywała kuchnię Domu Sióstr w produkty
żywnościowe do przyrządzania posiłków dla żołnierzy i ludności cywilnej, pozbawionej swego dachu nad głową, a także w wodę, kiedy jej w kranach zabrakło.
W kaplicy klasztornej Ksiądz Kapelan udzielił ślubu kilku młodym parom powstańców, siostry przygotowywały im zawsze „przyjęcia weselne”, których największą atrakcją były plasterki pomidora
na skromnych kanapkach. Los jednej z tych par był dziwnie tragiczny, a wspomnienie o nim wywołało łzy żalu w oczach s. Anicety. Wracali po ślubie na swą kwaterę, trzymając się za ręce. Te splecione
dłonie stały się celem jakiegoś niemieckiego snajpera. Zniszczył ich chwilę szczęścia tego dnia.
Czy siostry się bały?
Tak, ale trzeba było spełniać swe obowiązki, jakby dokoła nich nie szalało morze ognia i nie toczyła się walka. Matka Przełożona zwykle wyznaczała siostry, które miały daną pracę wykonać. Strych na przykład
był pod stałym obstrzałem, a świeżo upraną bieliznę trzeba tam było koniecznie powiesić. Siostry szły, mówiąc do siebie: „Idziemy z posłuszeństwa, nic nam się nie stanie”, I tak było. Jedynie
welon na głowie jednej z nich został poszarpany pociskiem snajpera, ale głowa ocalała. Te słowa „z posłuszeństwa” stały się jakby hasłem w walce ze strachem. Siostry uważały jeszcze inne wydarzenia
za dowód opieki Boskiej nad nimi. Na ich dziedziniec w ciągu kilku dni spadły trzy bomby. Żadna z nich nie wybuchła. Kule grzęzły w drewnianych sztachetach bramy, a drewniane zabudowania klasztoru przetrwały
przez wiele lat powojennych.
Nadszedł koniec Powstania i czas gehenny opuszczenia Domu i miasta. Szły razem ze Szpitalem Dzieciątka Jezus, by znaleźć kres wędrówki w jednym ze swych domów - Domu Dziecka w Kostowcu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu