W bieżącym roku przypada 640. rocznica nadania Kielcom praw miejskich. Obchodzone we wrześniu święto Kielc obfitowało w imprezy kulturalne, których imponująca rozmaitość z powodzeniem była w stanie zaspokoić
gusta zróżnicowanych wiekowo odbiorców. Wystawy artystyczne, wernisaże, wątki teatralne, Festiwal Nauki, koncerty - oto cała gama propozycji o wymiarze zarówno rozrywkowym, jak i edukacyjnym.
Odnoszę wrażenie, iż przykryte obecnie patyną czasu, a niegdyś dość popularne hasło „uczyć - bawiąc” doskonale odnalazło się podczas wrześniowej akcji, promującej kulturę i rozrywkę
w czystej formie, odbiegającej od coraz częściej szeroko lansowanych przedsięwzięć o charakterze pseudokulturalnym.
Bogaty repertuar stanowił atrakcyjną ofertę dla przedstawicieli praktycznie każdej kategorii wiekowej. Od zawodów sportowych począwszy, na koncertach organowych skończywszy. Szczególny walor imprezy
przedstawia się w propagowaniu wartości będących alternatywą dla komercyjnej sieczki, którą jesteśmy nagminnie bombardowani.
Na podkreślenie zasługuje umiejętne połączenie przyjemnego z pożytecznym, czego przykładem był niezatracający rozrywkowego charakteru Festiwal Nauki, stanowiący jednocześnie doskonałe źródło wiedzy.
Ukazając ją w nieco innym świetle, udowodnił, iż w przeciwieństwie do krążących często opinii, nauka nie musi być nudna - wręcz przeciwnie, potrafi pasjonować, pobudzając myśli i skłaniając do czynów.
Zaprezentował nowe jej oblicze dowodząc, że nauka to świat, który nas otacza, a zatem warto poświęcić jej swą uwagę. Obudził refleksję, iż nie stanowi ona zamkniętego kręgu dostępnego wyłącznie wyselekcjonowanym
grupom. Takie powszechnie pielęgnowane, a mylne rozumowanie zniechęca do wkroczenia w świat „zarezerwowany” dla elit, a konsekwencją tego jest dobrowolne izolowanie się od nauki. Staje się
ona coraz bardziej obca i w rezultacie faktycznie w pewnym sensie wyklucza tych, którzy się nią nie interesują. Krąg się zamyka - w efekcie mamy błędne koło.
Festiwal uprzystępnił ideę samej nauki, oswajając z nią uczestników i przekonując, że jest to jedna z licznych dziedzin życia, od której co prawda uzależnionych jest bardzo wiele aspektów ludzkiej
egzystencji, ale jednocześnie to ci „zwykli” ludzie, będący beneficjentami jej osiągnięć, mogą stać się również jej współtwórcami.
Pośród licznych atrakcji, zainteresowanie budziła również Europejska Olimpiada Zabaw Dawnych i Zapomnianych, na której przypomniano rozrywki znane naszym rodzicom czy nawet dziadkom, które jednak
nie sprostały tempu współczesnego świata. Nie nadążyły za zdalnie sterowanymi pojazdami, interaktywnymi maskotkami czy grami komputerowymi, które niewątpliwie kuszą swą barwą, dźwiękiem, prędkością, fundując
dzieciom doznania na miarę iście „dorosłych” przeżyć. Zaciskana na joysticku sporą dawką agresji rączka sześciolatka, rozemocjonowanego nowo zasmakowanym zajęciem - zabijaniem przeciwników
w panice pierzchających w zakamarki komputerowego ekranu kontra obieranie najdłuższej skórki z jabłka. Teatr cieni, przeciąganie liny czy ciuciubabka przegrywają konkurencję z zabawkami nowej generacji.
Wydają się być nudne, banalne, dziecinne...
W tym też miejscu należy dokonać budzącego niepokój spostrzeżenia, mianowicie zarówno dzieci, jak i dorośli bombardowani są w dominującej większości reklam paradoksalną sugestią, iż zabawy dla dzieci
nie powinny być dziecinne. Czysta paranoja, która nie dość, że rzadko budzi sprzeciw, to zjednuje sobie rzesze zwolenników. Droga donikąd, a raczej niebezpieczna ścieżka, po której stąpa najmłodsze pokolenie.
Dzięki zaś przedsięwzięciom takim, jak wspomniana Olimpiada, mają szanse odżyć i zaistnieć od nowa zabawy, które były znacznie bogatszym źródłem autentycznej radości i rozrywki, będąc równocześnie
uboższymi w agresję i wzbudzanie niezdrowej rywalizacji, a sprzyjając kontaktom z rówieśnikami i przeciwdziałając tendencjom do izolacji.
Triduum Paschalne przywołuje na myśl historię naszego zbawienia, a tym samym zmusza do wejścia w istotę chrześcijaństwa. Przeżywanie tych najważniejszych wydarzeń zaczyna się w Wielki Czwartek przywołaniem Ostatniej Wieczerzy, a kończy w Wielkanocny Poranek, kiedy zgłębiamy radosną prawdę o zmartwychwstaniu Chrystusa i umacniamy nadzieję naszego zmartwychwstania. Wszystko osadzone jest w przestrzeni i czasie. A sam moment śmierci Pana Jezusa w Wielki Piątek podany jest z detaliczną dokładnością. Z opisu ewangelicznego wiemy, że śmierć naszego Zbawiciela nastąpiła ok. godz. dziewiątej (Mt 27, 46; Mk 15, 34; Łk 23, 44). Jednak zastanawiający jest fakt, że ten ważny moment w zbawieniu świata identyfikujemy jako godzinę piętnastą. Uważamy, że to jest godzina Miłosierdzia Bożego i w tym czasie odmawiana jest Koronka do Miłosierdzia Bożego.
Dlaczego zatem godzina dziewiąta w Jerozolimie jest godziną piętnastą w Polsce? Podbudowani elementarną wiedzą o czasie i doświadczeniami z podróży wiemy, że czas zmienia się wraz z długością geograficzną. Na świecie są ustalone strefy, trzymające się reguły, że co 15 długości geograficznej czas zmienia się o 1 godzinę. Od tej reguły są odstępstwa, burzące idealny układ strefowy. Niemniej, faktem jest, że Polska i Jerozolima leżą w różnych strefach czasowych. Jednak jest to tylko jedna godzina różnicy. Jeśli np. w Jerozolimie jest godzina dziewiąta, to wtedy w Polsce jest godzina ósma. Zatem różnica czasu wynikająca z położenia w różnych strefach czasowych nie rozwiązuje problemu zawartego w tytułowym pytaniu, a raczej go pogłębia.
Jednak rozwiązanie problemu nie jest trudne. Potrzeba tylko uświadomienia niektórych faktów związanych z pomiarem czasu. Przede wszystkim trzeba mieć na uwadze, że pomiar czasu wiąże się zarówno z ruchem obrotowym, jak i ruchem obiegowym Ziemi. I od tego nie jesteśmy uwolnieni teraz, gdy w nauce i technice funkcjonuje już pojęcie czasu atomowego, co umożliwia jego precyzyjny pomiar. Żadnej precyzji nie mogło być dwa tysiące lat temu. Wtedy nawet nie zdawano sobie sprawy z ruchów Ziemi, bo jak wiadomo heliocentryczny system budowy świata udokumentowany przez Mikołaja Kopernika powstał ok. 1500 lat później. Jednak brak teoretycznego uzasadnienia nie zmniejsza skutków odczuwania tych ruchów przez człowieka.
Nasze życie zawsze było związane ze wschodem i zachodem słońca oraz z porami roku. A to są najbardziej odczuwane skutki ruchów Ziemi, miejsca naszej planety we wszechświecie, kształtu orbity Ziemi w ruchu obiegowym i ustawienia osi ziemskiej do orbity obiegu. To wszystko składa się na prawidłowości, które możemy zaobserwować. Z tych prawidłowości dla naszych wyjaśnień ważne jest to, że czas obrotu Ziemi trwa dobę, która dzieli się na dzień i noc. Ale dzień i noc na ogół nie są sobie równe. Nie wchodząc w astronomiczne zawiłości precyzji pomiaru czasu możemy przyjąć, że jedynie na równiku zawsze dzień równy jest nocy. Im dalej na północ lub południe od równika, dystans między długością dnia a długością nocy się zwiększa - w zimie na korzyść dłuższej nocy, a w lecie dłuższego dnia. W okolicy równika zatem można względnie dokładnie posługiwać się czasem słonecznym, dzieląc czas od wschodu do zachodu słońca na 12 jednostek zwanych godzinami. Wprawdzie okolice Jerozolimy nie leżą w strefie równikowej, ale różnica między długością między dniem a nocą nie jest tak duża jak u nas. W czasach życia Chrystusa liczono dni jako czas od wschodu do zachodu słońca. Część czasu od wschodu do zachodu słońca stanowiła jedną godzinę. Potwierdzenie tego znajdujemy w Ewangelii św. Jana „Czyż dzień nie liczy dwunastu godzin?” (J. 11, 9). I to jest rozwiązaniem tytułowego problemu. Godzina wschodu to była godzina zerowa. Tymczasem teraz godzina zerowa to północ, początek doby. Stąd współcześnie zachodzi potrzeba uwspółcześnienia godziny śmierci Chrystusa o sześć godzin w stosunku do opisu biblijnego. I wszystko się zgadza: godzina dziewiąta według ówczesnego pomiaru czasu w Jerozolimie to godzina piętnasta dziś. Rozważanie o czasie pomoże też w zrozumieniu przypowieści o robotnikach w winnicy (Mt 20, 1-17), a zwłaszcza wyjaśni dlaczego, ci, którzy przyszli o jedenastej, pracowali tylko jedną godzinę. O godzinie dwunastej zachodziło słońce i zapadała noc, a w nocy upływ czasu był inaczej mierzony. Tu wykorzystywano pianie koguta, czego też nie pomija dobrze wszystkim znany biblijny opis.
Sprawiedliwość nie może być ostatnim zawołaniem chrześcijan. Od niej ważniejsza jest miłość do ostatniego tchnienia – powiedział abp Adrian Galbas podczas liturgii Wieczerzy Pańskiej w archikatedrze warszawskiej. Podkreślił, że w miłości nie ma handlu, ale chodzi o wielkoduszność.
W Wielki Czwartek metropolita warszawski abp Adrian Galbas przewodniczył wieczorem mszy Wieczerzy Pańskiej w archikatedrze św. Jana Chrzciciela.
Zgodnie z wielowiekową tradycją, w Wielki Piątek w świątyniach Kościoła katolickiego nie sprawuje się Eucharystii. To dzień ciszy, zadumy i głębokiej refleksji nad męką oraz śmiercią Jezusa Chrystusa, który – niosąc na swoich barkach ludzkie grzechy – oddał życie na krzyżu, by otworzyć ludzkości bramy nieba.
W Sanktuarium Relikwii Drzewa Krzyża Świętego uroczystości rozpoczęły się od Świętokrzyskiej Drogi Krzyżowej, której uczestnicy wyruszyli spod kościoła parafialnego w Nowej Słupi, podążając Traktem Królewskim w kierunku bazyliki na Świętym Krzyżu.
W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.