Mateusz był najbogatszym uczniem w klasie. Jego ojciec miał największą
w mieście firmę, która zatrudniała kilkaset osób. Nie musiał się
przejmować swoim zabezpieczeniem na przyszłość. Mimo że był dopiero
w ogólniaku, miał przygotowany dla siebie wielki dom w dzielnicy
willowej, do szkoły przyjeżdżał własnym samochodem i to takiej marki,
o jakiej nie marzy się nawet co bogatszym rodzicom innych uczniów
z klasy. Zawsze miał wokół siebie wielką grupę lizusów. Wystarczyło,
że kiwnął palcem lub rzucił jakiś pomysł, od razu zaczynała się rywalizacja
o jego względy. Jak się ma taką kasę jak Mateusz, to praktycznie
wszystko można załatwić czy kupić. Nawet nauczyciele czuli przed
nim olbrzymi respekt. Ojciec Mateusza co jakiś czas przeznaczał dla
szkoły porządne darowizny i wszyscy profesorowie doskonale wiedzieli,
że troska o dobre samopoczucie Mateusza to sprawa materialnej prosperity
szkoły. Nic więc dziwnego, że był traktowany w szkole jak król. I
to wcale nie dlatego, że sam był jakimś szalenie wyzywającym i pragnącym
władzy chłopakiem. Całkiem po prostu, jak się ma pieniądze, to one
już robią swoje. Choć Mateusz starał się być jak najbardziej zwyczajny,
wszyscy wiedzieli, że zwyczajny nie jest. Choć uczył się na czwórki,
czasem piątki, to miał najwięcej w klasie ocen celujących. Był raczej
samotnikiem, ale ponieważ wszyscy chcieli, żeby chociaż raz przejechać
się jego BMW, to zawsze miał przy sobie tłumy adoratorów, nie mówiąc
już o adoratorkach.
Na początku czwartej klasy wokół Mateusza wybuchła fala
sensacji. Wszystkie gazety w mieście rozpisywały się o wielkich długach
i katastrofie ekonomicznej znanej firmy, której właścicielem był
jego ojciec. W szkole zaczęło szumieć jak w ulu. Dla Mateusza rozpoczął
się trudny czas. Profesorki zaczęły być uszczypliwe i jakby zadowolone,
że wreszcie i takim może się podwinąć noga. "No cóż, może to i dobrze,
że w końcu ktoś w tym kraju bierze się za wszystkich tych nadzianych
złodziei!" - deklarował z wyraźną aluzją w kierunku Mateusza profesor
od historii. Z uczniami było jeszcze gorzej. Ci nie oszczędzali Mateuszowi
drwin i głupich przytyków. Runął mit szkolnego króla i cała jego
potęga. "Co, skończy się już niedługo jeżdżenie BMW, skończą się
prezenciki od tatuśka za grubą forsę" - drwili sobie wprost z Matusza
ci, którzy jeszcze przed wakacjami pchali się do jego samochodu i
walczyli o względy. Matusz dalej był sobą.
Wkrótce rzeczywiście przestał jeździć do szkoły samochodem
i stał się jednym z kilkuset uczniów, o którym przestało się po prostu
mówić. Przed Bożym Narodzeniem jeszcze raz na chwilę ożyła sprawa
Mateusza. Jego ojca pokazywali w telewizji. Otrzymał nagrodę od wielkiej
grupy pracowników za to, że w najcięższej dla jego firmy sytuacji
wszystkie swoje oszczędności i zabezpieczenia podzielił równo między
zwalnianych z pracy robotników. "Mógł Pan, Panie Inżynierze, uciec
za granicę, żyć ze swoich oszczędności na koncie bankowym do końca
życia, a tak stał się Pan jednym z nas - mówił w pochwalnym przemówieniu
jeden z dawnych pracowników. - Dziękujemy za to i chcemy powiedzieć
Panu, że na zawsze pozostanie Pan dla nas wzorem wspaniałego człowieka"
. W szkole mało kto zauważył to wydarzenie. Jedynie ksiądz na religii
wyciągnął ten przykład, aby pokazać jak można żyć miłością i solidarnością.
Ale tak naprawdę, nikogo to już za bardzo nie obchodziło.
Pomóż w rozwoju naszego portalu