W 20. rocznicę stanu wojennego w studiu radiowym "Niedzieli" wspominali
tamte dni: Anna Woźnicka - przed dwudziestu laty członek Prezydium
Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność", Teresa Staniowska - przewodnicząca
Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" Spółdzielni Inwalidów "Anka",
Adam Banaszkiewicz, Bogumił Sobuś i redaktor naczelny "Niedzieli",
w tym okresie pełniący również funkcję duszpasterza akademickiego
- ks. inf. Ireneusz Skubiś.
W poprzednim numerze opublikowaliśmy wspomnienia Anny Woźnickiej,
w tym prezentujemy wypowiedź Teresy Staniowskiej.
13 grudnia 1981 r. udałam się na Jasną Górę. Tam zapadła
decyzja o podjęciu strajków w zakładach pracy. Byłam wówczas przewodniczącą "
Solidarności" w Spółdzielni Inwalidów "Anka". W poniedziałek rano
po przyjściu do pracy zwołaliśmy Zakładową Komisję "Solidarności"
. Ludzie byli zdezorientowani, jeszcze nieświadomi, co to jest stan
wojenny, co ich czeka. Podjęliśmy decyzję o strajku. Ponieważ zakład
zatrudniał inwalidów, trudno było od nich wymagać jakichś heroicznych
decyzji. Postanowiliśmy oflagować budynek i nie wpuszczać nikogo.
Kto chciał, mógł pracować. W zakładach była praca na akord, wiązała
się z zarobkami, nie mogliśmy wywierać na nikogo nacisku. Kto chciał,
mógł iść do domu. Taką decyzję podjęliśmy wspólnie z prezesem spółdzielni.
Prezes, nieżyjący już śp. pan Piaścik, od niedawna pełniący tę funkcję,
był bardzo życzliwy "Solidarności". W tym dniu jednak czuł się bardzo
zdezorientowany, zdawał sobie sprawę, że to on odpowiada za zakład
i pracowników. W chwili, gdy druga zmiana rozpoczęła pracę, dowiedzieliśmy
się, że w stronę spółdzielni jadą samochody ZOMO. Po chwili otoczyły
zakład.
Zomowcy podeszli do bramy i zażądali jej otwarcia. Odpowiedziałam,
że nie otworzymy. Zagrozili, że będą strzelać. "Strzelajcie" - stwierdziłam.
Stanęłam w drzwiach i pomyślałam, że nie odważą się strzelać, na
pewno tylko straszą. "Strzelajcie" - powtórzyłam. Podszedł do mnie
pułkownik WP i powtórnie zażądał otwarcia drzwi. Odpowiedziałam,
że nie otworzymy, bo panowie mają broń, a w zakładzie są inwalidzi
i nie chcemy nikogo straszyć. Jeszcze raz ponowił polecenie i znów
otrzymał odmowną odpowiedź. Zaproponował, że przyjdzie za pół godziny.
Odpowiedziałam, że za pół godziny też nie otworzymy. Zapytał wówczas,
czy wpuścimy go na teren zakładu bez broni. Zdawałam sobie sprawę,
że mój upór musi mieć granice. Zgodziłam się. Pułkownik wyjął dwa
czy trzy pistolety i oddał swojemu podwładnemu (znacznie później
dowiedziałam się, że za oddanie broni został zdegradowany). Wpuściłam
go. Jeszcze w drzwiach powiedział do zomowców: "Jeżeli nie będzie
mnie za 20 min., wchodźcie siłą". Poszliśmy do prezesa. W jego gabinecie
pułkownik powiedział, że chce zobaczyć zakład. Nie mogliśmy odmówić.
Pracownicy siedzieli albo pracowali. Panował spokój. Wojskowy zobaczył,
że nic się nie dzieje. Wrócił do gabinetu prezesa i zażądał zdjęcia
flag. Odpowiedzieliśmy, że nie zdejmiemy, to jest nasz protest przeciw
przemocy, mamy do tego prawo. Wtedy odezwał się nie jak wojskowy,
tylko jak normalny człowiek i zapytał, czy zdaję sobie sprawę, co
ściągam na swoją głowę. Wcześniej dowiedział się, czyja to decyzja,
kto jest przewodniczącym. Wzięłam na siebie całą odpowiedzialność.
Odpowiedziałam, że zdaję sobie sprawę. Powtórzył, bym zdjęła flagi.
Odpowiedziałam, że jak skończy się druga zmiana, to zdejmiemy flagi
i zakończymy strajk. Bardzo go te flagi raziły. Powiedział, że w
całym mieście nie ma flag, tylko w tej jednej spółdzielni.
Do 21.00 było jeszcze kilka godzin. Cały czas pod spółdzielnią
stały samochody ZOMO. Spółdzielnia była otoczona. Powiedziałam, że
jeżeli ktoś chce opuścić zakład, to niech idzie do domu. Kilkanaście
osób poszło. Najwięcej zostało głuchoniemych, oni chyba tak do końca
nie wiedzieli, co się dzieje. Po zakończeniu drugiej zmiany otworzyliśmy
drzwi. W tym momencie zomowcy wpadli do holu, jeden z nich chwycił
pierwszego wychodzącego pracownika za kołnierz płaszcza i przycisnął
do ściany. Zaczęłam krzyczeć, żeby go zostawił, bo to jest epileptyk,
zaraz dostanie ataku. Zomowiec odskoczył i z impetem skierował się
do następnej osoby. Znów krzyknęłam, że ta osoba jest głucha i nie
rozumie. Wściekły zomowiec odwrócił się, chciał znaleźć kogoś normalnego,
ale widać było, że jego agresja i emocje opadają. Zaczęli pytać o
p. Lichańską - przewodniczącą Rady Nadzorczej, ale jej już nie było
- wyszła do domu o godz. 15.00. Zapytali wówczas o przewodniczącego "
Solidarności". Natychmiast mnie otoczyli. Poprosiłam tylko, by pracownicy
mogli spokojnie wyjść, żeby już ich nie szarpano. Tak się stało.
Jeden z pracowników wszedł na dach i zdjął flagi. Później zomowcy
zrobili szpaler od schodów do chodnika i wyprowadzili mnie z zakładu.
W takim szpalerze nie zdarzyło mi się jeszcze iść. Cierpiałam wówczas
na rwę kulszową, ale przyjęłam odpowiednią postawę i przeszłam, mimo
bólu, z podniesioną głową, nieświadoma, co mnie czeka dalej. Miałam
przy sobie tylko dowód osobisty i różaniec.
Sądzona byłam z dekretu o stanie wojennym. Moja sprawa była
pierwszą w Polsce sądzoną z tego dekretu. Oczywiście, nie miałam
o tym pojęcia, gdyż nie dostawałam żadnej prasy i z nikim nie mogłam
się kontaktować. Gdy prowadzono mnie na sprawę, konwojujący mnie
milicjant powiedział: "Ale Pani sławna". Myślałam, że kpi. Pominęłam
to milczeniem. Ale on to zdanie powtórzył trzykrotnie. Na moje pytanie,
co ma na myśli, powiedział, że piszą o mnie wszystkie gazety. Ponieważ
nie wierzyłam i uznałam, że to bzdury, przyniósł mi gazetę i pokazał
artykuł w Trybunie. Z tych publikacji, a także z telewizji znajomi
z całej Polski dowiedzieli się o mojej sprawie i zewsząd do mojej
rodziny płynęły deklaracje pomocy. Ja o tym nie wiedziałam, ale może
to i dobrze. Dostałam wyrok: trzy lata więzienia i dwa lata odebrania
praw obywatelskich. Ten ostatni szczególnie mnie dotknął. Najbardziej
martwiłam się o Monikę - moją siedmioletnią córeczkę, która została
z mężem.
Tuż przed sylwestrem wywieziono nas do więzienia w Lublińcu.
Jak już wspominała Ania Woźnicka, osadzono nas z więźniarkami skazanymi
za przestępstwa pospolite. Te więźniarki na początku bardzo klęły,
ale już po tygodniu przebywania z nami same pilnowały się, żeby nie
bluźnić. Teresa Broll opowiadała im wieczorami o swoim pobycie w
Indiach i Matce Teresie z Kalkuty, a ja o przeczytanych książkach.
Miałyśmy na nie pozytywny wpływ. Później, gdy w więzieniu były już
Msze św. w niedziele, one zaczęły na nie uczęszczać. Zostałyśmy przeniesione,
bo w naszej celi nie było awantur, przekleństw, a oddziałowe pilnie
obserwowały, co się dzieje. Gdy nas przeniesiono, w celi rozpętała
się straszna awantura (chyba poleciały stołki), że nas zabierają.
Z Lublińca przeniesiono nas do Fordonu, a później do Grudziądza,
więzienia dla recydywistów, gdzie był zaostrzony rygor. Osadzono
nas w budynku bez kanalizacji. Było nam jeszcze trudniej niż w Fordonie.
Tam przebywałyśmy 6 tygodni. Później znów przewieziono nas do Fordonu.
W Lublińcu pierwsze widzenie miałyśmy po dwóch tygodniach. Trzykilogramowe
paczki raz na miesiąc były skurpulatnie przeglądane. Najtrudniejsze
dla mnie było spotkanie z córką. W Lublińcu mogłam ją podczas widzenia
trzymać na kolanach, ale już w Fordonie spotkania te były bardzo
dramatyczne, nie pozwolono dziecku zbliżyć się do mnie. Siedzieliśmy
na odległość, po jednej stronie stołu mąż z córką i pracownik więzienia,
po drugiej stronie ja, a za moimi plecami pracownik więzienia. Trudno
było o czymkolwiek rozmawiać. Atmosfera była napięta. Później dowiedziałam
się, że po widzeniu wyjechali zdruzgotani.
Do Fordonu przywieziono wielu skazanych członków "Solidarności"
z całej Polski. Chciałyśmy przekazać nazwiska skazanych poza mury
więzienia. Ponieważ byłyśmy dokładnie sprawdzane przed i po wizycie
z rodziną, wpadłyśmy na pomysł, że Monika da mi do wpisania pamiętnik.
Na pierwszej stronie wymalowałyśmy lalkę, później jakieś głupie wierszyki,
a w środku napisałyśmy nazwiska skazanych. Gdy szłam na widzenie,
oddziałowa przejrzała pamiętnik, ale otwierała strony z wierszykami.
Nie znalazła nazwisk. W czasie widzenia córka przeszła pod stołem
i siadła na moich kolanach. Podałam jej pamiętnik i ona pod koniec
widzenia, również pod stołem, wyniosła te nazwiska. Na drugi dzień
Wolna Europa podawała już informacje: kto siedzi, skąd i inne szczegóły...
Wypowiedź Teresy Staniowskiej opracowała
Pomóż w rozwoju naszego portalu