KS. PAWEŁ BEJGER: - Pani Leokadio, naszą rozmowę chciałbym rozpocząć od czasów przedwojennych, czasów bardzo trudnych. W oczy każdego Polaka zaglądała niepewność jutra. Prawie pewna stawała się wojenna rzeczywistość, a jeszcze do tego doszło Pani cierpienie. Jak to Pani wszystko wspomina?
LEOKADIA BOSZKO: - Trudno nie pamiętać tamtych wydarzeń, tamtych dni. Pozostaną mi w pamięci doświadczenia związane z moją chorobą. Nikt właściwie nie dawał mi żadnych szans przeżycia. Lekarze uznali, że pozostało mi około dwóch miesięcy mojego ziemskiego pielgrzymowania. Był to czas szczególnej modlitwy. Modliłam się i za siebie, i za Ojczyznę. Przy pomocy łaski Bożej i wstawiennictwie Matki Najświętszej "wygrzebałam się" z choroby. Byłam szczęśliwa. Myślałam, że świat dla mnie na nowo się obudził. Wtedy poczęłam dziecko. Często na modlitwie prosiłam Boga: "Pozwól mi urodzić to dziecko, i niech będzie to syn. Jeżeli tak się stanie, to oddam go Tobie na służbę". Po długim i ciężkim porodzie, 26 maja 1942 r. urodziłam syna. Chociaż za oknami szalała wojenna zawierucha, wszyscy byliśmy szczęśliwi. Dziecko było dziwnie spokojne: nie płakało, nie poruszało się. Baliśmy się, czy żyje.
- Zapewne radość była bardzo duża. Bóg spełnił Pani życzenie. Zaczął się czas wychowywania, a to w trakcie działań wojennych nie było łatwe. Antoś, bo takie imię otrzymał syn na chrzcie św., był dzieckiem grzecznym, posłusznym, czy raczej nieznośnym urwisem?
- Od najmłodszych lat był dzieckiem bardzo opiekuńczym,
czułym, reagującym na krzywdę drugiego człowieka. Tej opieki doznał
szczególnie młodszy brat Antosia - Stasiu, a później jego siostra
Genia. Antoś często przygotowywał im posiłki, wychodził z nimi na
spacer, utulał, kiedy płakali.
Kiedyś usłyszałam w pokoju głośny płacz. Nie miałam wątpliwości,
to Stasiu. Zaniepokoiłam się. Otworzyłam delikatnie drzwi. Zobaczyłam
Antosia pochylonego nad kołyską i śpiewającego. Podeszłam cicho.
Kiedy mnie zobaczył, trochę się przestraszył, ale zaraz usprawiedliwił
się, mówiąc: "Mama, ja mu piewam (śpiewam), on zaraz się uspokoi"
.
Podziwiałam jego zdolności muzyczne. Podziwialiśmy je
wszyscy szczególnie podczas codziennego, wspólnego śpiewu Godzinek.
Z wielkim zaangażowaniem, z dziecięcą pasją, próbował naśladować
nasz śpiew. Trochę mu było trudno, ale z czasem dał sobie doskonale
radę. Nawet tekst opanował szybko. Antoś, kochany dzieciak. Nie miałam
z nim nigdy żadnych problemów. Zauważyłam, że często mnie obserwował.
Widział, że czasami nie daję sobie rady ze swoimi obowiązkami. W
takich chwilach zawsze był przy mnie ze swoją dziecięcą pomocą i
modlitwą.
- Mijały lata. Z malutkiego Antosia powoli rósł Antoni. Czy w dalszym ciągu był człowiekiem wrażliwym na krzywdę innych? Czy modlitwa zajmowała ważne miejsce w jego życiu?
- Wyprzedzając całe jego życie, powiem, że pozostał
do końca swoich dni człowiekiem wrażliwym. Niejednokrotnie opowiadał
mi o swoich kolegach, których ktoś skrzywdził. Zawsze im współczuł,
chciał im pomóc, zawsze modlił się za nich. No właśnie, wie ksiądz,
nie pamiętam, abym kiedykolwiek musiała przypominać mu o modlitwie.
Zawsze lubił się modlić. Uczestniczył w naszych rodzinnych modlitwach,
niejednokrotnie im przewodniczył. Zastanawialiśmy się, skąd na pamięć
zna tyle modlitw, tyle pieśni?
Jego zaangażowanie w życie religijne potwierdzało również
uczęszczanie na niedzielne Msze św. Do kościoła parafialnego w Dąbrowie
mieliśmy 15 kilometrów. Kawał drogi. Nie wyobrażał sobie, aby przeżyć
Dzień Pański bez Eucharystii. Była taka zima, że całą wieś zasypało
śniegiem. Nie można było wyjść z domu. Przyszła niedziela. Antoś
mimo naszych próśb, by pozostał w domu, poszedł do kościoła. Pamiętam
wtedy reakcję sąsiadów, którzy krzyczeli na mnie, jak mogłam w taką
pogodę puścić dzieciaka w tak daleką podróż. Nawet ksiądz proboszcz
prosił mnie nieraz, bym w ciemne wieczory nie puszczała go nawet
na ministranckie zbiórki. Ja nie potrafiłam mu zabronić, on tak miłosiernie
prosił.
- Można powiedzieć, że ministrancka służba była jego pasją. Traktował ją jako szczególne wyróżnienie. Był dumny, że może być tak blisko ołtarza. Czy tej służbie długo pozostał wierny?
- Był solidnym ministrantem. Przychodząc z kościoła, nieraz długo mi opowiadał o swoich spotkaniach, o kolegach. Ministrantura - to było jego życie. Wsłuchiwał się w każde słowo, które kierował do niego ksiądz proboszcz. Był dumny, a jednocześnie wyróżniony, że może stać blisko ołtarza. Tak sobie myślałam: pójdzie do szkoły średniej, pewnie przestanie być ministrantem. Myliłam się. Kiedy rozpoczął naukę w Suwałkach, zamieszkał w internacie, którego kierowniczka - komunistka nie pozwalała, aby młodzież chodziła do kościoła. Ten fakt bardzo zasmucił Antosia. Nie byłby sobą, gdyby czegoś nie wymyślił. On już taki był. Dogadał się z kolegami i każdego dnia przed szóstą rano przez okno wychodził do kościoła na Mszę św. Początkowo współmieszkańcy uważali to za dziwactwo, ale po pewnym czasie niektórzy razem z nim chodzili na poranne Eucharystie.
- Ostatnia klasa liceum, trzeba podjąć decyzję, co dalej. Czy syn kiedykolwiek mówił mamie, że wybiera się do seminarium duchownego?
- Nigdy. Nieraz pytałam go: "Antoś, co ty dalej myślisz robić?". On tylko patrzył na mnie, uśmiechał się i krótko odpowiadał: " Mama, cierpliwości, wszystkiego dowiesz się w swoim czasie". W szkole, kiedy go pytano o dalsze losy, odpowiadał, że będzie sportowcem. Na ostatniej wywiadówce przed maturą wychowawczyni zapytała mnie o dalszą drogę syna. Odpowiedziałam bez zastanowienia, że chce zostać księdzem. Rozpętała się wojna. Mówiono, że nie dopuszczą, by tak zdolny chłopak zmarnował swoje życie w służbie Kościołowi. Zagrożono nawet, że będą utrudniać zdanie matury. Antoś poradził sobie. Miał otwartą drogę: kapłaństwo albo sport.
Cdn.
Pomóż w rozwoju naszego portalu