Przed wiekami, kiedy południowa część dzisiejszego województwa lubuskiego należała do księstwa głogowskiego, spory o ziemię były zjawiskiem powszechnym. O pole, łąkę czy las kłócili się między sobą chłopi, czasem też sądzili się o ziemię z panem, któremu podlegali. Ślady tych zatargów utrwalone zostały w wielu legendach, których bohaterowie uciekali się do oszustw i forteli, by tylko postawić na swoim.
Badeknecht (krzywo)przysięga
Reklama
W Świdnicy, która wówczas była własnością śląsko-łużyckiego rodu Kietliczów, z niecierpliwością oczekiwano wyroku sądu książęcego w Głogowie. Pan na Świdnicy liczył, że sporna ziemia przypadnie jemu, natomiast chłopi wierzyli, że sprawiedliwości stanie się zadość. Byli bowiem prawowitymi właścicielami tych gruntów, dziedzic za namową swego łowczego Badeknechta kazał jednak przesunąć kamienie graniczne na niekorzyść wieśniaków. Jak mówi legenda, Badeknecht obiecał panu, który nie chciał przegrać z chłopami, że przysięgnie na krzyż, iż ziemia ta należy do posiadłości dworskich. Dla łowczego liczyły się tylko korzyści, więc nawet taki czyn nie był mu straszny, byle tylko w trzosie brzęczało kilka talarów. Aby uzyskać korzystny dla dziedzica werdykt, posunął się do oczernienia Maliny i Dobka - przywódców chłopskiej opozycji. Kazał rozbić jednemu z parobków pański spichlerz, wynieść zboże i zostawić rozsypaną pszenicę, tak by ślady wiodły do zagród niepokornych wieśniaków. Czeladź dworska nie zważała na lamenty Malinowej i Dobkowej, które przysięgały na wszystkie świętości, że ich mężowie tej nocy nie opuszczali chat. Na nic się to jednak zdało - dziedzic wymierzył rabusiom w obecności całej wsi karę pięćdziesięciu kijów i nakazał zwrócić z nawiązką pszenicę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Oliwa sprawiedliwa
Tuż po wykonaniu kary, gdy umilkły już krzyki katowanych chłopów,
nadjechała kareta, z której wysiadł sędzia z asesorem i pisarzem.
Dziedzic natychmiast szczegółowo opowiedział mu o zuchwałości chłopów,
którzy się z nim procesują, licząc, że sędzia uwzględni ten fakt
w wyroku dotyczącym ziemi. Ten z kolei nie mógł się nadziwić, że
Malina i Dobek ukradli zboże w przeddzień ważnego dla nich procesu.
Rzekomi sprawcy rabunku nie stawili się na decydującym
procesie - leżeli bez przytomności w swych chatach. Dziedzic był
zadowolony, tym bardziej że Badeknecht przysiągł na krzyż, iż ziemia,
na której stoi, należy do pana. Mieszkańcy Świdnicy czekali z napięciem
czy ziemia go pochłonie. Nic takiego się jednak nie stało, ponieważ
łowczy posłużył się fortelem: do butów nasypał kilka garści ziemi
z gruntów pana. Miał nadzieję, że w ten sposób nie popełni krzywoprzysięstwa,
jednak ani on, ani dziedzic, ani nawet pachołek, który ograbił spichlerz,
nie uniknęli srogiej kary. Badeknechta zabił w lesie piorun, panu
odjęło mowę, a pachołek utopił się w sadzawce.
Minęły lata, a upiór krzywoprzysięzcy Badeknechta długo
jeszcze cwałował na koniu nad bagnami między Niwiskami i Świdnicą.
Co zostało z tamtych lat
Reklama
Szukanie śladów legendy najlepiej rozpocząć w Świdnicy od renesansowego
pałacu Kietliczów, w którym dziś mieści się Muzeum Archeologiczne
Środkowego Nadodrza. Rezydencja była własnością rodu aż do 1641 r.
- wtedy to zmarł Jan Krzysztof Kietlicz. Jemu i autorowi projektu,
architektowi Alberto Antoniemu, zawdzięczamy ostateczny kształt pałacu.
Do dziś zachowały się oryginalne renesansowe portale, sklepienia,
kominek, drewniane stropy oraz fragmenty malowideł. Drzewa - pomniki
przyrody - tworzące park mogły być świadkami poczynań łowczego Badeknechta.
Począwszy od 1514 r. aż do 1641 r., Świdnica posiadała
prawa miejskie, które uzyskała dzięki najsławniejszemu z rodu Baltazarowi
Kietliczowi. Był on dworzaninem króla Czech i Węgier Władysława,
piastował także stanowisko marszałka szlachty zielonogórskiej.
Który z nich, Baltazar czy Jan Krzysztof, jest bohaterem
legendy, tego nie można z całą pewnością ustalić. Źródła historyczne
nie wspominają, czy którykolwiek z Kietliczów był niemy, brak też
wzmianek o procesie o ziemię. W gotyckim kościele św. Marcina zachowały
się za to płyty nagrobne przedstawiające realistycznie członków rodu,
zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Warto zwrócić uwagę na detale strojów
czy znaki herbowe umieszczone w narożach płyt. W świątyni, w której
przed wiekami modlili się Kietliczowie, koniecznie trzeba zobaczyć
niezwykłej urody rzeźbę Madonny z Dzieciątkiem z końca XIV w. w ołtarzu
bocznym oraz barokowy ołtarz główny, również z figurą Maryi z Jezusem.
Przylep kontra Płoty
Pan na Świdnicy posłużył się podstępem, by zagarnąć chłopskie grunta. Podobne oszustwo pozwoliło mieszkańcom podzielonogórskiego Przylepu zawłaszczyć ziemię, której prawowitymi właścicielami byli wieśniacy z sąsiedniej wsi Płoty. Także w tej legendzie ostateczną decyzję, do kogo będzie należeć sporny grunt, miał podjąć książęcy sąd w Głogowie. Sędzia sprzyjał staraniom płocian i, kierując się sprawiedliwością, zamierzał wydać werdykt korzystny dla nich. Wieści te dotarły do sąsiadów, a że chłopi z Przylepu za wszelką cenę chcieli wygrać proces, przekupili sołtysa Płotów, Walentyna. Zeznał on przed książęcym sądem, klnąc się na krzyż i biorąc Boga na świadka, że ziemia, na której stoi, należy do Przylepu. Gdy wypowiadał te słowa, w butach miał kilka garści ziemi przyniesionej z Przylepu. Sędzia uwierzył zapewnieniom Walentyna i grunt, o który toczył się spór, przyznał przylepianom.
Walentyn na moście
Sołtys Płotów wkrótce po procesie zachorował i zmarł. Za swe
krzywoprzysięstwo nie zaznał jednak spokoju i jako upiora ludzie
widywali go na moście w pobliżu prawdziwej granicy między Płotami
a Przylepem. Niejednemu podróżnikowi dał się porządnie we znaki:
a to wskakiwał na plecy tak, że ofiara padała w końcu bez przytomności,
to znów rwał końską uprząż albo łamał koła w wozach. Nieszczęśnicy,
którzy spotkali na swej drodze upiora, wspominali, że zawodził przy
tym przejmującym głosem. Podobno jęczał, iż dopóty jego pokuta będzie
trwała, dopóki granica między wsiami nie zostanie wytyczona zgodnie
z prawdą. Widywano go także jako jeźdźca bez głowy pędzącego na czarnym
koniu wzdłuż właściwej granicy, tylko wtedy na moście między Płotami
a
Przylepem było spokojnie. Most, przy którym pojawiał się
upiór sołtysa, chłopi wkrótce nazwali "mostem Walentyna" i, zbliżając
się do niego, zawsze mieli duszę na ramieniu.
Dziś żaden upiór nie przeszkodzi nam w przechadzce z
Przylepu do Płotów, a to oznacza, że granica między gruntami wiosek
została w końcu właściwie wytyczona. Jedynym świadkiem legendy jest
zaś strumień Złoty Potok, przy którym grasował Walentyn. Kilkaset
metrów za przejazdem kolejowym, idąc od strony Przylepu, przystanąć
można na mostku. Jest w całości współczesny - biegnie przez niego
asfaltowa droga, a ten z legendy był zapewne drewniany. W naszych
czasach nie używa się też jego nazwy - "most Walentyna", żaden z
mieszkańców jednej czy drugiej wioski nie pamięta też legendy, a
przylepianie i płocianie żyją ze sobą w najlepszej komitywie. Upiór
sołtysa nie straszy już przy Złotym Potoku, lecz jeśli ktoś będzie
chciał przesunąć granicę między wioskami, lepiej niech o nim pamięta...