Kto wie, czy w literaturze polskiej, a może nawet szerzej, w całej literaturze cywilizacji Zachodu, znajdziemy bardziej przejmujące wyznanie człowieka powołanego do służby słowu, skarżącego się na samotność. Czyżby więc samotność była wpisana w każdą misję zmierzającą do duchowego przywództwa? Czyżby była koniecznym kosztem własnym wszelkiej służby publicznej, wszelkiej „duchowości pro publico bono”?
Mickiewicz pisał „Wielką Improwizację” w wielkim natchnieniu, przez zaledwie jedną noc. A o zmaganiu ze sobą samym i z Bogiem, któremu chciał „po prometejsku” odebrać „rząd dusz”, napisał, że „ta walka odbywa się w samotności”. Bo też bez pustyni, bez kumulacji sił duchowych, radykalnego i odważnego spotkania ze sobą samym, nie dokonają się narodziny proroka, mówcy, poety, wodza, kapłana.
Jestem zakonnikiem, księdzem. Mam więc jako duchowny wiele kontaktów z ludźmi, a moje dni są po brzegi wypełnione pracą. Modlitwa, zebrania, celebracja liturgii, telefony z prośbą o pomoc duchową w nagłych przypadkach. Ciągle jestem wśród ludzi i tych na zewnątrz, i tych wewnątrz klasztoru. Moje powołanie jest powołaniem „do ludzi” i „dla ludzi”. A mimo to, będąc wśród ludzi, jestem - w pewien szczególny sposób - samotny.
Czym jest samotność? Dla jednych to „brak przyjaźni, niedostatek miłości”, dla innych tylko „niemożność porozumienia się z innymi”, a jeszcze dla innych - „życie w pustce, życie bez celu”. Czy można poradzić sobie z taką samotnością?
Powiedziane jest: „jeżeli nie możesz z czymś walczyć - powinieneś to pokochać”. Może zatem trzeba samotność zagospodarować, umiejętnie przyjąć, pokochać? Przecież nie zawsze jest ona niechciana. Przecież są tacy, którzy za samotnością wręcz tęsknią, szukają jej, prowokują jej nadejście.
Osoby duchowne - bo o nich teraz mowa - usuwają się w ciszę, izolują od świata, aby w samotności oddać się kontemplacji, poszukiwaniu Boga. Jezus po to był czterdzieści dni na pustyni, by powrócić do świata. Św. Franciszek rozumiał dobrodziejstwo samotności i decydował się na nią, szukając miejsc opuszczonych, kościołów popadających w ruinę i straszących pustką. Dlaczego dokonywali takiego wyboru? Ponieważ samotność obdarzała ich obecnością Wielkiego Nieobecnego - obecnością Boga.
Jeśli człowiek w samotności widzi dobro, jeśli samotność pozwala mu odkrywać prawdę o sobie, cieszyć się ciszą - to może warto przekonać się, jak dobrze czasem poczuć się samotnym, jak dobrze pobyć ze sobą, ze sobą samym.
W życiu zakonnym, w dużym klasztorze, jesteśmy wspólnotą. Dzielimy styl życia: modlitwę, posiłek, rekreację. Jesteśmy razem, tak bardzo razem, że mamy czasem siebie dosyć, że nie zauważamy niebezpieczeństwa „niezauważonej osobności” każdego z nas. I wówczas daje o sobie znać samotność. Przychodzi nieproszona, długo niedostrzegana, czasem lekceważona. Człowiek świecki, zakonnik - każdy z nich świadomie wybrał życie we wspólnocie czy w rodzinie, a czuje się samotny. Ta samotność boli, doskwiera, podcina skrzydła. Ta samotność może prowadzić do rozpaczy. Ale tak się nie dzieje. Smutna i beznadziejna twarz samotności nieoczekiwanie - poprzez promień światła przyłapany w lustrze albo poprzez uśmiech dziecka - staje się dobra, promienna, obiecująca owoce spełnienia w dobru.
Niby ta sama, a jakże inna samotność. Wyciszona, uspokojona, samotność poszukiwania zagubionych dźwięków muzyki, którą kiedyś pozwolono nam usłyszeć, abyśmy, nie zważając na nic, oddali się Bogu. Samotność uzdrawiająca, samotność, która pozwala wracać do ludzi, być dla nich przez poświęcenie, przez kapłaństwo.
Zapytałem kiedyś bliską mi osobę (aktywną, twórczą, nieustannie zajętą, otaczającą się ludźmi): - Czy czujesz się czasem samotna? - Samotność jest nieosiągalnym luksusem - odpowiedziała.
Dwa oblicza samotności: nieosiągalny luksus i dryfująca donikąd wyspa. Zastanawiam się, jak odróżnić samotność dobrą, twórczą, pozwalającą poszukać w sobie pogubionych wątków, od jej siostry bliźniaczki - samotności złej, destruktywnej, bolesnej...
Każdego dnia towarzyszą mi obie. Ta, którą lubię - bo sprawia, że jestem szczęśliwy, bo dzięki niej uczę się, jak wejść w kontakt z Bogiem i człowiekiem, i ta, której się boję - samotność lęku, obcości i pustki.
Pamiętam, kiedy podjąłem ostateczną decyzję o wstąpieniu do Zakonu Franciszkanów. Kilkugodzinne zamyślenie w ciemnościach pokoju. Samotność była wtedy dobrodziejstwem. Dzięki niej mogłem Bogu i sobie powiedzieć „tak”.
Pamiętam też niejedną wakacyjną samotność - w domu na wsi. Kiedy nadchodziła godzina, w której umiera dzień, a rodzi się ciemność nocy, wstępował we mnie ogromy spokój. Wokoło była cisza. Wielka cisza nieskończonych przestrzeni. Zdawało mi się, że wszystkie siły kosmiczne patrzą na mnie. W pewnym momencie jakbym przestał istnieć, a stałem się częścią otaczającego mnie wszechświata. W tej ciszy doświadczyłem głębszego poznania istoty samotności. Jak kosmonauta przed lotem wchodzi do kabiny próżniowej, tak każdy z nas, zanim odsłoni przed światem treść, którą chce się podzielić, musi dokonać takiej wewnętrznej kumulacji, koncentracji myśli, emocji. To odkrycie pomogło mi zapanować nad lękiem, oswoić tę złą samotność człowieka z kryjówki.
Są ludzie, którzy nigdy nie dokonali rozróżnienia samotności dobrej od tej, która sprawia ból, pogrąża ich w gabinecie cieni i podejrzeń. Bojąc się obu sióstr, wylewają dziecko z kąpielą, uciekają od siebie i cierpią coraz bardziej, nieświadomi, że wyjście ze ślepej uliczki tkwi w przyczynie ich bólu. Chciałoby się powiedzieć „klin klinem”. Antidotum na samotność paradoksalnie jest właśnie samotność. Ale... ta dobra, ta, w której odnajdziemy siebie, aby później móc coś z siebie ofiarować. Bo, paradoksalnie, im bardziej dzielisz się sobą, im bardziej pozbywasz się siebie, tym bardziej jesteś, odnajdujesz się, przestajesz być samotny. Poszukaj więc siebie w samotności. A kiedy już znajdziesz - oddaj choć trochę innym. Wówczas przestaniesz być dryfującą wyspą, „monadą bez okien”. Powiem więcej, polubisz te chwile bycia we własnym towarzystwie, nauczysz się czerpać z nich siłę. Polubisz siebie samego i bliźniego swego... choć przecież pamiętasz tę skargę poety sprzed wielu, wielu lat...
„Samotność - cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi? / Gdzie człowiek, co z mej pieśni całą myśl wysłucha, / Obejmie okiem wszystkie promienie jej ducha?„ („Dziady”, cz. III, „Improwizacja”).
Wielki Adamie! Ja - późny wnuk - powtarzam te słowa - wielkie słowa - po 170 latach. Powtarzam, więc jestem z Tobą... Czy zatem nie czujesz się choć trochę mniej samotny...?
Pomóż w rozwoju naszego portalu