„Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący.”
*
Bywa, że nadmiar religijności kryje pod sobą brak miłości, a nawet tę miłość jakoś sobie zastępuje, fundując sobie i praktykując anielskość bez serca.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
*
Franny ma 20 lat i jakiś dziwny rodzaj „bólu istnienia”, buntu wobec świata i niezgody na takie życie, w jakim tkwi. Porzuca ledwie rozpoczęte studia aktorskie i rozpoczyna poszukiwania drogi duchowej. Przypadkowo trafia na książeczkę „Opowieści pielgrzyma”, w której uderza ją rada pewnego starca, aby nieustannie odmawiać modlitwę do Chrystusa. - Choćby samymi tylko wargami, ale nieustannie. Mówi on, że taka modlitwa na pewno coś spowoduje, jakby sama przez się. Zwłaszcza gdy będzie coraz bardziej zgodna z rytmem serca, to w końcu przemieni ona odmawiającego ją.
Dziewczyna zaczyna więc tak ją odmawiać. Robi to już dłuższy czas, aż spotyka się ze swoim bratem, aktorem, i podczas rozmowy mówi mu o tym. Jednocześnie skarży się, że nie radzi sobie ze swoją agresywnością skierowaną i do ludzi, i do siebie samej, a szczególnie do jednego profesora jakiegoś studium religijnego. Jest rozżalona na wszystkich i narzeka, że od dawna nie spotkała naprawdę mądrego człowieka. Brat słucha i nagle pyta, po co ona wciąż powtarza tę swoją modlitwę do Chrystusa, jeśli jest w niej tyle agresji i pogardy dla ludzi, o których opowiada. Nawet nie tyle dla ich wad, co dla nich samych. I tłumaczy jej, że nie można odmawiać modlitwy do Jezusa, nie znając wcale ani Jego samego, ani Jego nauki. Słowa brata tak uderzają dziewczynę, że odpowiada tylko nagłym łkaniem. Kończą rozmowę, ale brat dzwoni potem do niej i wraca do tego dziwnego godzenia przez nią modlitwy i zupełnej ślepoty na uświęcone miłością gesty matki wobec niej. Mówi jej, że zamiast gardzić i odrzucać zwyczajne życiowe czynności (w tym także swoje studia), lepiej byłoby uświęcać je rzetelnością i pietyzmem w wypełnianiu ich. I zwraca jej uwagę na ludzi, których ona nie znosi, a którzy mogą drażnić i jego. I wspomina, jak w studiu radiowym jego przyjaciel namawiał go do wyczyszczenia butów, zanim wystąpią przed słuchaczami, a on nie pojmował sensu tegoż. Przyjaciel jednak nakłaniał go, żeby zrobił to choćby tylko dla jednej Grubej Paniusi. On zgodził się, choć nie wiedział, kim owa Paniusia jest. Innym razem wyobrażał sobie, że to osoba chora na raka…
Dziewczyna przypomina sobie nagle, że tenże przyjaciel i ją namawiał, żeby chciała zabawić Grubą Paniusię, a ona wyobrażała ją sobie z grubymi, pełnymi żylaków nogami. I ta osoba oraz wspomnienie o tym powodują między bratem i siostrą jakieś współbrzmienie, które on puentuje, wyjawiając jej jakoby straszny sekret… To, że nie ma człowieka, który nie byłby w jakiś sposób ową Grubą Paniusią tego ich przyjaciela. Łącznie z tym nieznośnym profesorem… I mówiąc do niej czule, jak do małej dziewczynki, wyjaśnia, kto jest ową Grubą Paniusią: „To sam Chrystus, dziecinko, sam Chrystus!”. I to doprowadza dziewczynę do niespodziewanej radości, gdyż ten Chrystus z jej powtarzających uporczywie modlitwę warg wchodzi jakby w ludzi, dla których nie miała dotąd serca. I to nagle odmienia jej spojrzenie na świat i na siebie samą.
*
Jak łatwo jest o modlitwę warg (jak i o inne religijne gesty, które mało kosztują), ale jak trudno, by wstąpiła ona do oczu i zstąpiła do serca…