Zupełna bierność posłów partii rządzącej wobec kryzysu państwa otwartego aferą hazardową świadczy o zupełnym upadku polskiej polityki. Państwo, w którym partyjna oligarchia uniemożliwia odwołanie złego rządu, jest państwem skazanym na chroniczny kryzys. Posłowie PO powinni najgłośniej - w imię godności własnych mandatów - domagać się odwołania Donalda Tuska ze stanowisk premiera i przewodniczącego partii rządzącej.
Opozycja powinna na nich naciskać, szukając partnerów do zmiany rządu. Dlaczego w wyborczej walce o władzę PiS mógł pozyskać poparcie polityków PO - prof. Zyty Gilowskiej i śp. prof. Zbigniewa Religi - a teraz nawet nie próbuje zmienić premiera? Dziś potrzebna jest większość parlamentarna, która: (1) powierzy władzę premierowi, który przywróci urząd ministrowi Mariuszowi Kamińskiemu, (2) wybierze prokuratora generalnego gwarantującego odważne i konsekwentne przeprowadzenie śledztwa w sprawach ujawnionych afer, (3) zapobiegnie wykorzystaniu kryzysu przez odzyskujących siły postkomunistów. Czy PiS nie powinien zagwarantować poparcia i utworzenia rządu z każdym moralnie wiarygodnym politykiem PO, który wystąpi przeciw premierowi Tuskowi i przyjmie te podstawowe warunki? Z Gowinem, Biernackim, Rokitą? Do nowej większości (bez Tuska i bez komunistów) wystarcza dziś nawet trzydziestu czterech posłów PO. Jednak w naszej polityce na przeszkodzie współpracy opartej na moralnym zaufaniu stoi władza partyjnej oligarchii, której liderzy opętani obsesją wyborów prezydenckich uważają, że nie warto sobie hodować konkurentów. Wolą już współpracować z ugrupowaniami czy ludźmi skompromitowanymi. A przedstawicielstwo narodowe patrzy na to bezradnie.
Richard Nixon odszedł, bo po aferze Watergate stał się balastem dla swojej partii. Politycy republikańscy - bynajmniej nie występując z partii - przyłączali się do jego krytyków. W Ameryce - najsprawniej funkcjonującej demokracji na świecie - sprzeciw polityków partii rządzącej wobec własnego rządu to rzecz zupełnie normalna. Gdy prezydent traci zaufanie społeczne, kandydaci do Kongresu z jego partii przestają zapraszać go na swoje kampanie wyborcze i przestają mówić o poparciu dla jego polityki. Mówią o własnej polityce i własnych poglądach. Dlaczego tak się dzieje? Bo w USA demokracja oparta jest na wyborach większościowych, wyborcy głosują na ludzi, partie muszą zabiegać o kandydatów zaufania społecznego, a nie politycy - wyłącznie o zaufanie swoich partyjnych bossów.
Ordynacja większościowa jednomandatowych okręgów wyborczych prowadzi z reguły do systemu dwóch wielkich partii, ale o zupełnie innej strukturze niż nasz system P0-PiS. Ordynacja większościowa radykalnie ogranicza władzę partyjnych central, która w naszym kraju ma znacznie kluczowe. Partia musi słuchać polityków mających mocne oparcie w swoich środowiskach lokalnych, zresztą - chcąc wygrywać - musi przedstawiać kandydatów obdarzonych zaufaniem społecznym, ludzi z charakterem, bo z manekinami nie wygrywa się wyborów w skali narodowej. Wybory większościowe dają znacznie więcej szans zasadom, przekonaniom i odpowiedzialności, czego tak brakuje w naszym życiu publicznym.
Dziś zmiana systemu wyborczego, odebranie niekontrolowanej przez społeczeństwo władzy partyjnej oligarchii - to pilny nakaz polskiej racji stanu. Bez realizacji tego będziemy mogli tylko odwracać oczy od żałosnego widowiska trwającego na „scenie politycznej”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu